Niestety (lub stety:-) nie należą do grona fanów Jeżozwierzy, a dla niektórych „boski” Steven Wilson kompletnie na mnie nie działa. Z drugiej strony pomyślałem, że to może nawet i lepiej. Zrelacjonuje koncert obiektywnie bez ślepego uwielbienia często zniekształcającego rzeczywistość. Oczywiście odrobiłem lekcje. Zapoznałem się z debiutem Blackfield wzdłuż i wszerz. Milutka płytka, pachnąca nieco Opethowym Damnation...Przecież uwielbiam dźwięk melotronu.
Bydgoska Kuźnia po remoncie prezentuje się znakomicie. Podświetlana podłoga, ciekawa metaloplastyka....co za klimat. Rozglądając się ciekawie zająłem miejsce w odpowiedniej odległości od sceny. Zaskakująco dużo ludzi. Bałem się , że wygórowana cena biletu odstraszy fanów...przecież święta za pasem. Myliłem się.
Punktualnie o 19.00 na scenie pojawił się Richard Barbieri. Otoczony elektroniką zaproponował dość ciekawą wycieczkę w krainę art-techno. Człowiek orkiestra. Zastanawiałem się jaki procent prezentowanej muzyki to zaprogramowane sample. Pan Barbieri wydawał się być operatorem przełączającym w odpowiedniej chwili wybrane guziczki...cóż, taka formuła. Zanim się zorientowałem było już po występie. Richard nie wystawił na próbę cierpliwość fanów Blackfield.
I oto na scenie pojawili się bohaterowie wieczoru – Steven Wilson i Aviv Geffen wraz z zespołem. Będąc szczerym niepozorny Aviv z urody przypomina raczej Roma niźli przedstawiciela narodu ewakuującego się onegdaj z Egiptu. Geffen popisał się niezłą konferansjerką. Publiczność została z punktu kupiona oświadczeniem, iż jest on pół-Polakiem gdyż jego dziadkowie pochodzą z kraju nad Wisłą. Podkreślał również, iż koncert w Bydgoszczy jest ostatnim gigiem europejskiego tourne. Aviv był także autorem streapteasu gdyż w miarę trwania koncertu przeszedł od marynarki poprzez koszulę do topless. Nie wiem jak żeńska część publiczności. We mnie wzbudziło to raczej mały niesmak:-). Steven Wilson? Bezdyskusyjnie facet posiada charyzmę. Tak naprawdę to on był głównym dyrygentem wieczoru. W przeciwieństwie do Aviva śpiewał nienagannie koncentrując na sobie większość uwagi. Nie inaczej było z Wilsonowymi solówkami, które mogły spowodować hipnotyczny trans. Blackfield zagrali cały materiał z płyty plus utwór premierowy będący zapowiedzią nowego albumu. Ów kawałek wydał mi się nieco bardziej komercyjny. W tzw.międzyczasie pojawił się również (a jak miałoby być inaczej:-) i utwór PT Waiting. Przebojem koncertu okazał się Cloudy Now, który to publiczność odśpiewała jak jeden mąż. Ten właśnie kawałek został wybrany w demokratycznym głosowaniu pod koniec koncertu gdy Steven oświadczył, że za bardzo nie mają już co grać. Na bis również zagrano Blackfieldową wersję Feel So Low z repertuaru PT.
Cóż, podobało mi się. Uległem magii Blackfield. Nie zacznę co prawda wieszać plakatów Wilsona na ścianach mieszkania, jednak wzbudził on mój szacunek. Cały czas jednak uważam, że bilety powinny być połowę tańsze...........no i melotron był samplowany:-(. Na szczęście dzięki pamiętnemu występowi Anekdoten obejrzałem sobie ten boski instrument ze wszystkich stron.
Setlista:
Blackfieldfoto:M.Sobczak:-)