Kroke, 28 listopada 2004, Dom Kultury Rakowiec, Warszawa.
Cudze chwalicie, swego nie znacie, czyli przypadkowy, darmowy koncert niespecjalnie znanego polskiego zespołu - w pomniejszym warszawskim domu kultury.
Zaczęło się spokojnie i pięknie. Znane z płyt studyjnych łagodne harmonie nawiązujące do muzyki żydowskiej, akordeon nadający tangowego posmaku i cudowne melodie skrzypiec. A skończyło się wkraczającymi głęboko w sonorostykę eksperymentami, wzbudzającymi trwogę glissandami smyczkowej połowy zespołu i kroplami wody zastępującymi rytm. Potraficie sobie wyobrazić "tradycyjne" instrumenty (kontrabas, altówka, akordeon i perkusja) grające ambient? A obok tego doskonałe muzyczne żarty. Muzycy Kroke zaprezentowali pełne spektrum możliwości nieklasycznego kwartetu - od muzyki klezmerskiej, ładnej i przyjemnie przewidywalnej, przez minimalistyczne, ocierające się o awangardę wyciszenia, aż po szaleństwo rubasznego rozgardiaszu, z którego płynęła niezwykła radość udzielająca się zarówno kilkuletnim dzieciom, jak i emerytom, bardzo licznie zresztą reprezentowanym.
Niemożliwym było nie zwrócić uwagi na niezwykle utalentowanego ogólnomuzycznie skrzypka, który prócz gry na instrumencie wyśpiewywał przeciągłe wokalizy (czasem doskonałym falsetem), wybijał godny mistrzów rytm na pudle kontrabasu (przy milczącym przyzwoleniu kontrabasisty, cierpliwie ciągnącego swój monotonny temat), wreszcie prezentował oralne zdolności pokroju Uli Dudziak. Wszyscy jednak muzycy prezentowali wysoki poziom, a kilkuminutowe, fantastyczne solo perkusisty zapewniło mu uznanie wszystkich obecnych.
Całemu koncertowi towarzyszyło wszechobecne, niezwykłe wrażenie przestrzeni, zarezerwowane zwykle dla orkiestr symfonicznych, czy przynajmniej zespołów zaopatrzonych w porządny syntezator. Zamieńcie trąbkę Nilsa Petera Molvaera na skrzypce (podparte mocnym pogłosem i delayem), a elektroniczne tła jego kompozycji na przestrzennie brzmiący akordeon, a zauważycie tę samą wrażliwość, ten sam specyficzny nastrój, podobne skłonności przy budowaniu melodii. I nawet kilkuminutowe solówki z towarzyszeniem prostego, transowego akompaniamentu nie nużyły. Jeden z niewielu koncertów na jakich byłem, co do których śmiało używam określenia: powalający. Tak, to zdecydowanie jeden z najlepszych polskich "towarów eksportowych". I tradycyjnie już, gdy zachwalany za granicą, przez swoich niezauważony. Czas to zmienić, bo mamy w Krakowie prawdziwą muzyczną perłę. A raczej ognistego smoka o wielu obliczach!