Nie było "Closer to The Heart". Żadne zaskoczenie. Znałem program innych koncertów z tej trasy i raczej nie wierzyłem w to żeby specjalnie dla czeskiej publiczności, miało się coś zmienić. Miejsce akcji, czyli praska T-Mobile Arena, to nieco obskurna duża hala sportowa (ze szczególnym uwzględnieniem hokeja) trochę większa od katowickiego Spodka. Wiszące pod sufitem koszulki w barwach praskiej Sparty z nazwiskami zawodników, które nawet średnio orientującym się w tej dyscyplinie sporo mówią i specjalny telebim wiszący nad płytą dosyć jednoznacznie świadczyły o tym, że imprezy muzyczne są tam raczej gościnnie. Jak zwykle przed koncertami bywa, lecą sobie z taśmy różne utwory. Dosyć mnie zaniepokoiło, nie to co leciało, bo w gruncie rzeczy to drobne miki, tylko jak było słychać - a było słychać źle. Przed samym koncertem nie nastrajało to zbyt optymistycznie i niestety moje przeczucia się potwierdziły.
Z potężnego, homogenicznego hałasu w miarę dobrze można było odróżnić bas i perkusję, całkiem nieźle wokal, klawisze potrafiły się przebić, ale partii gitary trzeba było się domyśleć. Duże rozczarowanie, bo Rush to taki zespół, który na koncertach musi dobrze i selektywnie brzmieć i nie ma innego wyjścia. Stałem sobie nieco zły, nawet mi się klaskać nie chciało. W gruncie rzeczy oprócz "Subdivisons" i "The Seeker" nie było jakichś jaśniejszych brzmieniowo momentów. Potem była przerwa, na szczęście, uszy mogły odpocząć od tego przeraźliwego jazgotu nie mającego najczęściej wiele wspólnego z muzyką zespołu. Na rozgrzewkę przed drugą częścią mogliśmy zobaczyć nieco odlotową kreskówkę jak to dzielne kanadyjskie trio (he,he, kanadyjskie) walczy ze smokiem. Bo za sceną zamontowane były ekrany na których przez cały koncert działo się sporo fajnych rzeczy. Na początek była animacja nawiązująca do okładek płyt zespołu (tytuły wykrzykiwała dobrze przygotowana publiczność). A w ogóle na sam początek pojawił się filmik, z jakimś mocno zaspanym, wiekowym facetem w firmowej koszulce , który nie bardzo wiedział gdzie jest, gdzie ma być koncert (czy aby nie w Bankoku?). Każdy utwór był ilustrowany jakimś filmem, np. Rush dwadzieścia parę lat temu, a chyba najlepszy był ten do "Roll The Bones" z rapującym kościotrupem.
A potem ucieszyłem się podwójnie - bo zabrzmiał "Tom Sawyer" - jeden z moich ulubionych utworów Rush i co mnie ucieszyło dodatkowo, zabrzmiał dobrze Dalej panowała dźwiękowa kasza, ale przebiła się gitara i w tym momencie poczułem, że koncert się dla mnie zaczyna. Wreszcie było jako tako słychać. Nie wiem jak to się stało, ale chyba zespół orientując się w ograniczeniach sali, przestał się przejmować i poszedł w czad, może Geddy'ego było słychać nieco gorzej, ale Lifeson przestał być na scenie elementem li tylko pantomimicznym . W tej części było sporo starszych utworów i covery z ich ostatniej płyty, dlatego takie brzmienie już zupełnie przeszkadzało. Jednym z najbardziej widowiskowych fragmentów koncertu był solowy popis Neila Parta. Nie cierpię solówek perkusyjnych, ale tym wypadku z zachwytem śledziłem tą perkusyjną ekwilibrystykę. Marcin powiedział, że jeżeli na tej sali byli jacyś perkusiści, to pewnie większość się po tym koncercie przekwalifikuje na inny instrument, np. na fujarkę. Szybkość (szybszy od Zwierzaka z Muppetów), precyzja, pewność, wyobraźnia. Do tego kręcąca się perkusja i zmiana zestawów w czasie gry.
I na koniec popisu big-bandowa wstawka , ilustrowana fragmentami z odpowiednich filmów. Perfekcja. Mistrzostwo.
Całkiem przyjemnie wypadły utwory z ich najnowszej płyty, akurat one idealnie pasowały do takiej ściany dźwięku, jaką zespół generował. Ale "Heartful of Soul" razem z "Resist" stanowiło króciutki akustyczny set, zagrany zaraz po popisach Pearta w "E Batterista". "Summertime Blues" był zagrany razem z "Crossroads" na bis. Fajne, "mięsiste" wersje. Oczywiście "Summertime Blues" zagrali podobnie jak Blue Cheer, a nie Gene Vincent.
W międzyczasie były fragmenty 2112 (niestety tylko fragmenty), dobre wersje "Working Man", "Xanadu" i "By-Tor And Snow Dog". Statystycznie najwięcej było utworów z "Moving Pictures" (dość powszechnie uważanej za ich największe dokonanie, ale ja wolę "2112"), bo aż cztery, oprócz "Toma Sawyera", jeszcze "YYZ" i "Red Barchetta" w pierwszej części koncertu (też akurat moment, w którym nieco lepiej było wszystko słychać), a na sam koniec, po "Summertime Blues i "Crossroads" było "Limelight" (w pewnym momencie chyba Geddy trochę "sąsiadami" poleciał).
Bite trzy godziny - zaczęli kilka minut po dwudziestej, a skończyli niewiele przed 23:30, w międzyczasie 15 minut przerwy. Podziwiam kondycję, było nie było wszystko to panowie po 50-tce. Ale to nie tylko kondycja do podziwiania - w ogóle jest to rewelacyjna orkiestra koncertowa złożona z doskonałych instrumentalistów. O Pearcie pisałem, ale Lifeson to również doskonały gitarzysta, również Lee obsługuje bas z dużą biegłością.
Gwoli statystyki - Czesi też byli na koncercie, trochę Węgrów i Słowaków, ale jednak najczęściej słyszało się język Polski. Nie wiem ilu mogło być rodaków , słyszałem, że tylko jedna firma z Polski sprzedała ok. 1200 biletów. Wydaje mi się, że na ok. 5-6 tysięcy, jakie oglądało koncert , około połowy to byli nasi. I w tym momencie nurtuje mnie pytanie, dlaczego nikt z naszych promotorów koncertowych nie ocknął się, żeby zabukować choćby jeden koncert w Spodku? Podejrzewam, że z frekwencją nie byłoby najmniejszych problemów.
Nurtuje mnie też inne pytanie - czy tak musiało być? To znaczy czy tego hangaru nie dało się nagłośnić lepiej i kto odpowiada za to, że pół koncertu brzmiało tak jak brzmiało, czyli hm... genitalnie. Ekipa nagłaśniająca? Specyfika sali?
Moje wrażenie po koncercie są mocno ambiwalentne - z jednaj strony - prawie pół koncertu tylko do oglądania (a nie jest to zbyt widowiskowa kapela - trzech średnio urodnych facetów w średnim wieku, ubranych również niezbyt ekstrawagancko, skupionych na swoimi narzędziami pracy) i żal, że sporo dobrej muzyki poszło się paść, a z drugiej strony wreszcie mogłem zobaczyć na żywo jedną z moich ulubionych kapel i do tego ta druga część koncertu, której czepiać się nie można (godzina i 45 minut - to i tak tyle, co innym zespołom schodzi na cały koncert). Nie wiem. Rush de facto mam zaliczony, ale jeśli kiedykolwiek będę miał okazję zobaczyć ( i posłuchać, co ważniejsze) jeszcze raz nie będę się długo zastanawiał. Byle nie była to znowu T-Mobile Arena. Aha, już słyszę normalnie.