Sześcioosobowy After... z Włocławka zagrał na początku. Był to mój pierwszy kontakt z tą grupą i... nie zostałam rzucona na kolana. Wprawdzie same kompozycje prezentowały się całkiem nieźle, aczkolwiek niczym nie zaskakiwały, były dość przewidywalne. Na wokalu Sylwia Bregier o delikatnym, dźwięcznym głosie (chociaż potrafi też krzyczeć). Momentami miała chyba problemy z "wyciąganiem" dźwięków, ale myślę, że można tu zrzucić winę na nerwy. Drażniły mnie polskie teksty - nie potrafię do końca zanurzyć się w klimat takiej muzyki, kiedy ciągle słyszę te szeleszczące głoski... A co się podobało? Że obaj panowie gitarzyści (Czarek Bregier i Wojtek Tymiński) umiejętnie raczyli widownię udanymi solówkami. Najciekawszy utwór: "Pomilczmy". Przynajmniej ten utkwił mi w pamięci - tutaj pani przed mikrofonem naprawdę mi się spodobała... Zagrali też jeden cover - "Spiders" grupy System of a Down. Ciekawy wybór jak na zespół grający neo-art-rock. Ciekawy i nie do końca udany - rzadko zdarza się bowiem taka siła w gardle, jaką ma wokalista SOAD Serj Tankian. Ogólnie uważam, że After... musi się jeszcze dużo nauczyć, ale myślę, że kiedyś mogą dojść daleko, jeśli trochę popracują.
W tym miejscu chyba brawa należą się organizatorom - bardzo podobało mi się to, że na kolejne zespoły nie trzeba było czekać godzinami. Tylko kilka minut i...
...i panowie z Riverside weszli na scenę. Zaczynało się ściemniać, więc wreszcie tworzył się klimat odpowiedni do muzyki prezentowanej na scenie. Bardzo się cieszę, że pojechałam do Poznania. Cieszę się, bo po każdym koncercie Riverside zwiększają się moje wymagania w stosunku do zespołu, staję się bardziej wyczulona na wszelkie potknięcia, niedociągnięcia... Cieszę się, bo dzięki temu mam okazję (wreszcie ;)) trochę na nich ponarzekać. Zmęczenie dawało po sobie znać (warszawski Rock Against Terrorism skończył się późno w nocy), toteż nie zawsze grali równo, a i udało mi się wyłapać lekko sfałszowaną nutkę w jednej z solówek Piotra Grudzińskiego. Do tego tradycyjna już przerwa w "Reality Dream", tym razem zakończona kilkoma "nieudanymi" próbami powrotu do utworu (zabieg zamierzony?). I lekkie problemy Mariusza Dudy z głosem... Mimo to uśmiechy na twarzach muzyków wskazywały na niezwykłą radość grania. I chyba o to w tym wszystkim chodzi... Zresztą wszystkie te drobne pomyłki poszły w niepamięć, kiedy na bis dostaliśmy "Radioactive Toy". Stare, dobre Porcupine Tree w fenomenalnym wykonaniu (szkoda tylko, że tak mało osób kojarzyło ten utwór...). Cud, miód i orzeszki.
A gwiazda wieczoru - Sylvan - rozczarowała mnie na całej linii. Już na samym początku, w "So Easy", Marco Gluhmann nie wyciągał "górek". Myślałam - rozkręci się, rozgrzeje, będzie dobrze. Ale nie było. Nie znoszę grania z playbacku, ale jeszcze bardziej irytuje mnie półplayback. A tu - drugie wokale, jakieś chórki puszczone z taśmy... Niemal cały album "X-Rayed", który uwielbiam, podczas tego występu stracił dla mnie swoją magiczną moc. Gitary brzmiały płasko, a dość jednostajne tempo większości utworów wywołało pewnego rodzaju znużenie... Na plus mogę Sylvanowi zaliczyć właściwie tylko "Artificial Paradise" i "This World Is Not For Me", bo rzeczywiście chwytały za serducho.
Na koniec może bardziej ogólnie: fatalne miejsce na takie koncerty. Po prostu. Czego nie można powiedzieć o atmosferze, bo mimo że tłumów nie zaobserwowałam, to zgromadzeni na dziedzińcu C.K. Zamek ludzie stworzyli pewnego rodzaju wspólnotę - z każdym można było porozmawiać jak ze starym znajomym, niezależnie od tego, czy przyjechał ze Szczecina, Wrocławia, Warszawy, Poznania, czy jeszcze innego miasta... A to chyba dowód na to, że progresywne granie (wbrew pozorom) wywołuje pozytywne emocje i zbliża ludzi.