Na wstępie trzeba zaznaczyć, że organizatorzy po raz kolejny po prostu zakpili z fanów. Golden Circle zajmował ponad 2/3 płyty, co u osób, które zakupiły bilety kilkadziesiąt złotych droższe i musiały tłoczyć się z dala od sceny, musiało być niezwykle frustrujące. Rozumiem, że każdy chce zarobić, a różnicowanie cenowe wśród klientów to powszechna praktyka, ale co za problem nazwać strefy płyta-przód, płyta-tył i mniej więcej odwzorować wielkość sektorów na planach przekazywanych pośrednikom sprzedaży biletów? Duży minus, ale właściwie jedyny po stronie organizatorów (denerwować mogło jeszcze uderzające po oczach światło stroboskopowe na początku obydwu koncertów).
Zanim gwiazda wieczoru pojawiła się na scenie publiczność rozgrzał amerykański Skillet. Już przed koncertem na facebooku i innych portalach społecznościowych można było przeczytać komentarze, że występ ten może nawet przyćmić Nickelbacka. Trochę tak było. Skillet ze swoim chrześciajańskim kindermetalem porwał publiczność, zabrzmiał soczyście i mocno. To nie moja bajka, ale naprawdę byłem pod wrażeniem. Po raz kolejny utwierdziłem się jednak w przekonaniu, że support nie może grać ciężej niż główny zespół, ponieważ zawsze pozostanie brzmieniowy niedosyt.
Panowie z Nickelback wkroczyli na scenę przy dźwiękach „Marszu Imperatora” chwilę przed 21 i od razu zaczęli od energetycznego „Animals”. Później było zgodnie z przewidywaniami. Wybrzmiały największe hity jak „Photograph”, „Rockstar”, „When We Stand Togheter”, czy „How You Remind Me”. Wszystko odegrane perfekcyjnie, a szczególnie imponująco wypadł Chad jako wokalista (barwa i moc głosu do pozazdroszczenia). Muzycy wyraźnie dobrze czuli się na scenie. Wielokrotnie dziękowali fanom, wspomnieli o transparencie, który przewędrował przez całą płytę oraz pozdrawiali fanów podczas picia drinków gromkim „na zdrowie!”.
Dlaczego w takim razie nie pieje z zachwytu? Bo po prostu Nickelback grając live ugruntował swoją pozycję jako pop-rockowy zespół dla nastolatek. Ich mocniejsze utwory stanowiły jedynie skromny dodatek do setlisty („Something In Your Mouth”, czy finałowy „Burn It To The Ground”). Ponadto na koncercie zabrakło duszy. Może to wina „hitowej” trasy, która powoduje, że na setlistę trafiają maksymalnie ograne utwory, a może wina tego, że po prostu jest to zespół, który aż tak wielu oddanych fanów w Polsce nie ma. Jeszcze jeden mały przytyk to fatalne wykonanie coveru „Saturday Night’s Alright for Fighting” Eltona Johna. Ryan, który go głownie zaśpiewał wyraźnie nie wszedł w tonację.
Podsumowując, miałem przyjemność uczestniczyć w koncercie, który muzycznie był świetny, ale mimo tego mocno się wynudziłem. Fani wychodzący z Torwaru mieszali się z kibicami opuszczającymi znajdujący się po przeciwnej stronie ulicy stadion Legii. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, gdzie tego dnia była lepsza impreza.