ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

felietony

04.07.2010

OGLĄDAĆ CZY SŁUCHAĆ?

Zdecydować musi każdy w oparciu o swoje własne doświadczenie w tym względzie i nie jest to wcale pytanie w rodzaju - co było pierwsze, jajko czy kura?

Jest to swego rodzaju dylemat miłośników muzyki od lat co najmniej trzydziestu. W 1979 The Buggles hitem "Video killed the radio stars "rozpoczęli nową erę, dwa lata później wystartowała MTV, która jako pierwsza wyemitowała koncert supergrupy Asia z Japonii i tak się to zaczęło. Nieprzypadkowo chyba zbiegła się ona z końcem ery progrocka w jego oryginalnej, pierwotnej formie. Koncert Azji jest tu wręcz symboliczny - czterech facetów z legendarnych formacji (Grega Lake wyjątkowo zastąpił Johna Wettona) zagrało muzykę prostą, lekką i przebojową, niewiele mającą wspólnego z ich ambitną przeszłością. Jednocześnie na rynku muzycznym pojawiły się kasety video, jako uzupełnienie oferty vinylowej (jeszcze), by po kilkunastu latach ustąpić miejsca dyskom DVD, które powoli wypierane są przez blue-ray.

Jak to wszystko zmieniło odbiór muzyki ?

Byłem w gronie tych, którzy niejako od zarania "zachłysnęli" się nowym medium, zwłaszcza że w początkowym okresie wydawano masę interesujących mnie materiałów archiwalnych. Któż nie chciał wtedy (lata 80-te) obejrzeć na własne oczy Pink Floyd w Pompejach, Obrazków z wystawy, ELP czy Koncertu na Grupę i Orkiestrę Deep Purple. Jeszcze przed wyjazdem z Polski naoglądałem się tego sporo, a po przyjeździe do USA stało się to swoistą manią - zgromadziłem masę kaset VHS, DVD, plików na twardych dyskach i czego tam jeszcze (wraz z upływem lat i rozwojem nośników obrazu). W pewnym momencie (zupełnie niedawno zresztą) zorientowałem się, że tak naprawdę to bardziej oglądam muzykę aniżeli jej słucham (3-4 koncerty na tydzień). Natychmiast zawiesiłem (póki co na trzy wakacyjne miesiące) subskrypcję Netflixa i piechotką (w ramach rekreacji) udałem się do normalnego (niewirtualnego) sklepu płytowego (jednego z ostatnich w Chicago), a tam nabyłem hurtem prawie całą zremasterowaną kolekcję albumów Gentle Giant. Cowieczorna porcja muzyki (co dzień inny album) przekonuje mnie, że muzyki, a zwłaszcza tej progresywnej, należy przede wszystkim s ł u c h a ć.

Przyznaję też rację koledze, którego wydawało mi się że uszczęśliwię prezentem (wysłałem mu odtwarzacz DVD multi region wraz z kompletem płyt) - w odpowiedzi usłyszałem: "wiesz fajne, ale ja tam wolę sobie posłuchać normalnego CD King Crimson a w tym czasie prasować koszule na desce" (King Crimson - muzyką do prasowania !? Różne są widać zboczenia). Ale fakt pozostaje faktem, muzyka może być tłem do czytanej książki, jazdy samochodem, pracy na komputerze, czego absolutnie nie można powiedzieć o DVD (ten wymaga absolutnej i niepodzielnej uwagi). To dobrze gdy jest arcydziełem, swą inscenizacją, gigantyczną produkcją, wirtuozerią muzyków rzuca widza na kolana - w przeciwnym razie czas nasz jest podwójnie stracony. Słuchając muzyki i robiąc coś innego - mniej lub bardziej ambitnego - nie tracimy cennych minut życia (nawet jeżeli jedyną wymierną korzyścią jest rząd świeżo uprasowanych koszul). Gorzej, gdy po dwugodzinnym siedzeniu przed ekranem kina domowego wstajemy rozczarowani i stwierdzamy że się zawiedliśmy.

Poza tym do płyt można wracać znacznie częściej, nawet setki razy, bez obawy znudzenia, natomiast DVD/video, nawet dobre, jest często towarem jednorazowym, bo ileż razy chodzimy na ten sam koncert? Widzę tu też inne niebezpieczeństwo dla odbioru muzyki - przyzwyczajamy się do jej w i z u a l i z a c j i. Coraz więcej znaczą dla nas szybkie najazdy kamery, cięcia i montaż zsynchronizowane z muzyką, gra świateł i inne efekty specjalne, a coraz mniej rzeczy istotne - jakość kompozycji i wirtuozeria wykonawców, a przede wszystkim, sama muzyka. Często ze zdziwieniem spostrzegam, że sprawny realizator/ producent, dysponujący odpowiednim budżetem, jest w stanie omamić nas jak iluzjonista i z zupełnie przeciętnej muzyki "na żywo" wyczarować pozory arcydzieła. Takie "arcydzieło" odarte do wersji audio obnaża wtedy swoje braki.

Bywa i odwrotnie, zwłaszcza w przypadku materiałów starszych. Znamy ścieżkę dźwiękową jakiegoś koncertu od lat, wytworzyła już sobie muzyczne pejzaże w naszej wyobraźni - a tu nagle zawód i rozczarowanie. Zatem to tak naprawdę wyglądało - skromnie, siermiężnie jakoś, bez rozmachu - salka jak jakiś powiatowy dom kultury lub prowincjonalne kino. Dzieje się coś podobnego, jak z niejedną filmową adaptacją książki, nierzadko obraz na ekranie nie może sprostać tekstowi literackiemu (i naszym wyobrażeniom). Pamiętam moje pierwsze wrażenie po obejrzeniu słynnej Podróży do wnętrza Ziemi, Ricka Wakemana; te nadmuchiwane plastikowe dinozaury, skromny, okrojony chór i orkiestra, inny lektor próbujący naśladować niezastępowalnego Davida Hemmingsa - nie bardzo pasowało mi to wszystko do wersji oryginalnej. Wyobrażałem sobie tę inscenizację bardziej monumentalnie. Nawet słynne popisy parateatralne Gabriela mogą dzisiaj razić swą manierycznością (tak jak gra aktorów w filmach przedwojennych).

A zatem oglądać czy słuchać?

Zdecydować musi każdy w oparciu o swoje własne doświadczenie w tym względzie i nie jest to wcale pytanie w rodzaju - co było pierwsze, jajko czy kura? Myślę, że muzyka powstała pierwotnie jako rodzaj przekazu dźwięku, a nie obrazu i tak też powinno pozostać. W przypadku rocka, od samego początku (Shea Stadium - Beatles) występy na żywo miały duże znaczenie, wyzwalały emocje (nie zawsze pozytywne - Altamont), pozwalały przeżywać doświadczenie wspólnoty widowni i artystów (Woodstock i inne festiwale) a od czasów progrocka stały się spektaklami muzyczno - parateatralnymi. Współcześnie są zaś masowymi widowiskami multimedialnymi i w tej pogoni za wizją upatruję swoistego kryzysu muzyki, jej służebnej a czasami wręcz służalczej roli wobec "Show".

Trafnie zauważył to już przed laty Roger Waters oryginalnie proponując zagrać koncerty „The Wall” dosłownie "zza ściany" - pomysł dość radykalny skończył się w sumie kompromisem (stopniowe zabudowanie sceny w czasie występu). Nie był to wcale kaprys gwiazdy, jak mogłoby się wydawać, ale owoc głębszych przemyśleń ("to check where You fans really stand "), na ile liczy się jeszcze w tym wszystkim muzyka. Nie neguję roli jaką pełnią DVD w świecie dzisiejszej muzyki - to już trwały element rynku, każdy liczący się wykonawca stara się mieć je w swoim dorobku, są ważnym dokumentem ilustrującym etapy rozwoju artystycznego, umożliwiającym obejrzenie spektakli tym, którzy z różnych powodów nie mogli uczestniczyć w koncertach. Często też uzupełniają - zwłaszcza w obliczu spadających nakładów tradycyjnych CD - budżet wykonawcy i pomagają w zwrocie gigantycznych kosztów niektórych "shows". Niejednokrotnie też - czego sam doświadczyłem - są czymś lepszym niż rzeczywistość zatłoczonych i źle nagłośnionych sal koncertowych („better than a real thing" chciałoby się powtórzyć za U2). Czy jest to jednak tak do końca uczciwe? To już jednak rozważania na inną okazję.
 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.