Podsumowania muzyczne są zawsze pewną formą zabawy. Wszak klasyfikowanie czegoś tak subiektywnego jak muzyka jest niezwykle trudne i dobrze puentuje tę konstatację wyświechtane już stwierdzenie, że „muzyka to nie wyścigi”. Dlatego też, przy corocznym pisaniu takich podsumowań, kieruję się tym, jak często wracałem do danej płyty i jak wiele przyjemności sprawiło mi jej słuchanie. W efekcie tego, wśród moich faworytów znalazły się albumy ciężkie, metalowe (głównie te zagraniczne), ale i subtelne, delikatne i wręcz popowe (głównie te polskie). Wszystkie je łączy moja miłość do melodii, która zawsze była dla mnie podstawą dobrej kompozycji.
Zacznę od Amerykanów z Greta Van Fleet, których tegoroczna płyta The Battle at Garden's Gate po prostu mnie rozwaliła. Już słyszę te uszczypliwości w waszych myślach i słowach w stylu: jeśli facet wybiera na płytę roku album „kower bandu”, to ja dalej tego podsumowania nie czytam. Tak, Greta od samego początku budziła kontrowersje, mając wiernych fanów, jak i zaciekłych przeciwników. Ale dla mnie artyści znaleźli tu swoją własną muzyczną drogę. I nagrali dwanaście bardzo dobrych, a często nawet świetnych piosenek, zakorzenionych w hard i blues rocku lat siedemdziesiątych. Piosenek, w których zespół czerpie z southern rocka, folku, wykorzystuje chóralne zaśpiewy oraz smyczkowe, niemalże symfoniczne brzmienia. Ta płyta jest inna od poprzednich wydawnictw. Więcej tu klimatyczności, akustycznych brzmień, organowo-klawiszowych zawiesistości niż czysto hard rockowego riffowania. Więcej tu wreszcie pięknej i atrakcyjnej melodyjności. A Broken Bells i The Weight of Dreams to dla mnie rockowe killery minionego roku.
Absolutnie nie zawiodła mnie moja ukochana skandynawska, „progmetalowa trójka”, która akurat w tym roku wydała nowe albumy. Płyty szwedzkich formacji Evergrey i Soen oraz norweskiej Leprous zawsze były u mnie wysoko i nie inaczej jest i w tym roku. Podoba mi się ta wzniosłość i emocjonalność Evergrey’owego Escape Of The Phoenix, inteligencja i energetyczność Soen’owego Imperial i wizjonerskość Leprous’owego Aphelion. W pierwszej piątce muszę zmieścić trzecią już kooperację wokalisty Depeche Mode, Dave’a Gahana, z projektem Soulsavers. Gdyby przyznawano płytę roku w kategorii „Album z coverami”, Imposter wygrałby ją w przedbiegach! To w zasadzie same niespieszne, snujące się powoli, ballady. Niektóre nawet wydają się niewiele różnić od oryginałów, trzymając się ich czasów trwania i podobnie oddanej melodyki. W nich głównym wyróżnikiem i siłą jest wokalna interpretacja Gahana, pełna subtelności, delikatności, wrażliwości i wyciszenia. A Metal Heart Cat Power w jego wykonaniu to dla mnie cover roku.
Podobały mi się „progresywne” powroty: Liquid Tension Experiment z albumem 3 po 22 latach (!), Transatlantic z The Absolute Universe po 7 latach, czy niemiecki Sylvan, który wydał bardzo dobre One To Zero po 6 latach ciszy. Kategorię powrotów (już nieprogresywnych) wygrywa jednak zdecydowanie… szwedzka ABBA, która nagrała premierowy album po 40 latach! Dziesięć premierowych utworów, wpisanych w niespełna 40 minut muzyki, zadowoli przede wszystkim dawnych wielbicieli grupy. Ta mogła oczywiście zaryzykować, unowocześnić brzmienie i pokazać ABBĘ XXI-wieku. Nie zrobiła tego, zachowała się bezpiecznie, korzystając ze sprawdzonych kilka dekad temu patentów. Ale czyż nie na to wszyscy czekali? Na atrakcyjne, ciepłe, czasami taneczne piosenki? I takich jest tu sporo, a Don't Shut Me Down to już w zasadzie… klasyka.
Dużą radość w słuchaniu przyniosła mi też płyta niezbyt znanego niestety u nas francuskiego Galaad (Paradis posthumes), magiczny i etniczny duet Lisy Gerrard i Jules’a Maxwella (Burn) oraz płyta Big Big Train, Common Ground. Z tym ostatnim wydawnictwem wiąże się też jedno z najtragiczniejszych wydarzeń minionego roku – śmierć wokalisty formacji, Davida Longdona. Przejmujące jest to, że muzyk zdążył jeszcze zarejestrować partie wokalne na nową płytę grupy, Welcome To The Planet, która ukaże się 28 stycznia 2022 roku.
Ponieważ lubię postrockowe klimaty, nie mogły uciec moje uwadze nowe, bardzo dobre albumy klasyków stylu: Japończyków z Mono (Pilgrimage of the Soul), Irlandczyków z God Is An Astronaut (Ghost Tapes #10) i Szkotów z Mogwai (As The Love Continues). A skoro przy Japończykach jesteśmy, oni też wydali jeden z najciekawszych koncertowych albumów minionego roku - Beyond the Past - Live in London with the Platinum Anniversary Orchestra. Warto w tym miejscu zauważyć, że symbolem tych pandemicznych czasów stały się niejako koncertowe albumy nagrywane bez udziału publiczności, „na żywo, ale w studio”. Zwykle wcześniej transmitowane w sieci, później materializujące się w formie płyt CD czy DVD. Nie jestem wielkim fanem takiej formy, choć ją rozumiem. A do ulubionych koncertówek minionych 12 miesięcy dorzuciłbym podwójny album fińskiego Amorphis, Live at Helsinki Ice Hall, zarejestrowany – jak Bóg przykazał – dwa lata wcześniej.
To jeszcze nasze rodzime, muzyczne podwórko, które wyglądało równie okazale. Odkryciem roku było dla mnie pomorskie trio Obrasqi i jego album Dopowiedzenia. Subtelny, ujmujący, inteligentny, po prostu piękny. Grupa raczej nie operuje w progrockowych klimatach, jednak zagrała w tym roku na, niezwykle prestiżowym i kultowym dla miłośników takich brzmień, Ino-Rock Festival, zyskując gorące przyjęcie. Zresztą ich kameralny występ w radiowej Trójce, w którym miałem przyjemność uczestniczyć, jest jednym z moich najmilszych koncertowych wspomnień z tego ubogiego pod tym względem roku (zaliczyłem ledwie… 5 koncertów). Nie próżnowali muzycy Riverside. Mariusz Duda, albumami Claustrophobic Universe i Interior Drawings, sfinalizował swoją „cyfrowo-kasetową”, lockdownową trylogię (która już niebawem jednak trafi na płyty), niemniej nie te dość hermetyczne i ascetyczne elektroniczne dźwięki zachwycały mnie najbardziej w ich obozie. Raczej pełne melancholii i delikatności płyty Michała Łapaja (Are You There) i Macieja Mellera (Zenith Acoustic). Ktoś powie, że Mellerowy, akustyczny Zenith jest powtórką z 2020 roku. Dla mnie nie. Jest zupełnie autonomiczny i chwilami… piękniejszy. Z cięższych brzmień zupełnie zaskoczyło mnie HellHaven wraz z Mitologią Bliskości Serc nagrywając swoją najbardziej przemyślaną, dojrzałą i spójną płytę. A żeby nie było, że nie zauważyłem na polskiej scenie muzyki z komercyjnym potencjałem, to muszę wspomnieć o białostockiej formacji Szeptucha, która zawładnęła mną w ostatnich tygodniach roku rockowo-folkowo-popowym albumem Zamowy. Pochodząca z niego piosenka Szeptanica to mój „polski przebój roku”. W tym rodzimym zestawieniu warto jeszcze wspomnieć o bardzo dobrych krążkach Hipgnosis (Valley Of The Kings), Amarok (Hero) i Hidden By Ivy. Ich Absent jest pięknym pokłonem przed noworomantycznymi latami 80-tymi.
Dla tych, którzy nie lubią czytać takich długich tekstów i wolą zwarte zestawienia, poniższa, bardzo umowna, klasyfikacja.