Zanim jednak doszło do występu gwiazdy wieczoru, na scenie pojawiło się warszawskie Indukti. Dwa lata nie widziałem zespołu na żywo, ani nie miałem żadnych wiadomości z ich obozu, ciekaw więc byłem, czy będą potrafili czymś mnie zaskoczyć. I muszę z niekłamaną radością donieść, że dla ‘Induktorów’ czas nie stanął w miejscu: lekko zretuszowany skład, nowe kompozycje… jedno tylko się nie zmieniło – nadal miażdżą na żywo!! To zdecydowanie jeden z najpotężniej brzmiących zespołów, jakie zdarzyło mi się słyszeć. Muzycznie nie są szczególnie ekstremalni, ale potrafią tak różnicować proporcje między gęstością a tempem grania, że generowane przez nich dźwięki zyskują niesamowitą siłę. Tym bardziej, że od czasu, kiedy ich ostatnio widziałem, zespół jakby okrzepł, sprawiał wrażenie pewniejszego w tym, co robi, dzięki czemu jeszcze zyskali na żywiołowości. Trwający nieco ponad trzy kwadranse występ Indukti zdecydowanie ożywił mą ‘dawną’ fascynację ich muzyką: nowe utwory brzmiały bardzo obiecująco i pozostaje mieć nadzieję, że zespół tym razem złapie wiatr w żagle, gdyż na pewno na to zasługuje. Tylko kiedy w końcu ta nowa płyta?!?!
Śledzę poczynania Sleepytime Gorilla Museum od samego początku i choć zawsze uważałem ich płyty za godne uwagi, to jednak czegoś mi w nich brakowało. Dopiero koncert uświadomił mi w pełni fenomen tego zespołu. Ich trzeba zobaczyć na żywo; trzeba zobaczyć jak są tą muzyką, jak uosabiają ją w strojach, zachowaniach, graniu, aby zrozumieć, czym tak naprawdę jest SGM. A jest tyleż dźwiękami, co ich przedstawieniem: zastygłą, kamienną twarzą Dana; nietypowym, miejscami dziwacznym instrumentarium; groteskowymi zapowiedziami utworów, wygłaszanymi grobowym głosem przez Nilsa; koncentracją energii; wirtuozerią Carli; przepaską na oczy Michaela; białym światłem, które od dołu upiornie podświetla postacie muzyków; potężnymi uderzeniami w bębny Matthiasa; ruchem… Ogólnie, nieogarniętym bogactwem wrażeń zmysłowych.
Widowisko totalne, jakie zaserwował nam zespół tego wieczoru, jest w swej istocie nieprzekładalne na żadne inne doświadczenie. Zamiast opisu proponuję więc garść luźnych faktów i refleksji. ‘Goryle’ zagrały dość długi set, na który składał się tak materiał z najnowszej płyty, jak i brawurowo wykonane ‘przeboje’ w rodzaju A Hymn to the Morning Star, The Donkey-Headed Adversary… czy zagrany na bis Sleep Is Wrong, który płynnie przeszedł w porywającą, transową improwizację. Zespół nie ograniczał się na szczęście do wiernego odtwarzania kawałków z płyt, ale pokazał też, że potrafi bawić się dźwiękiem, spontanicznie wydobywając z instrumentów jeden z najmocniejszych punktów ich muzyki – rytm. Dwie perkusje w akcji to pomysł trafiony w dziesiątkę (nawet jeśli jedna z nich bardziej przypomina wrak statku kosmicznego), czego mogliśmy kilkakrotnie doświadczyć podczas tego występu. Trochę obawiałem się czy SGM będą w stanie oddać na żywo całą złożoność ich kompozycji, ale dzięki licznym wymianom instrumentów oraz szaleńczej aktywności każdego z muzyków, udało im się to znakomicie! Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony formą wokalną Nilsa i Carli, oboje prezentowali się naprawdę dobrze bez znaczących odstępstw od wykonań studyjnych utworów. Trzeba bowiem przyznać, że mimo dość niskiej frekwencji, Sleepytime Gorilla Museum naprawdę dawali z siebie wszystko, tak więc nawet drobne niedociągnięcia brzmieniowe niknęły wobec ogromnego entuzjazmu bijącego ze sceny. Pięknie było. No i zobaczyłem na żywo jeden z najbardziej kreatywnych zespołów rockowych obecnego stulecia. Czego chcieć więcej?? Zatem dobra rada na koniec: nie przegapcie ich, jeśli za rok znowu pojawią się w Polsce!