ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

28.09.2017

COHEN I KOBIETY, Łódź, Wytwórnia, 17.09.2017

COHEN I KOBIETY, Łódź, Wytwórnia, 17.09.2017

Trudno wyobrazić sobie postać lepiej pasującą do idei festiwalu Łódź Czterech Kultur niż Leonard Cohen. Wszak kanadyjski bard miał nie tylko polsko-semickie korzenie, ale w świecie odbudowujących się niestety religijno-narodowościowo-kulturowych barier, stanowił, aż do swego odejścia, wzór tolerancji i pomnik otwartości na odmienność, rozumianą jako twórczy katalizator, a nie źródło antagonizmów.

Dodatkowo, zbliżająca się nieubłaganie, pierwsza rocznica odejścia mistrza sprawiła, że koncert finałowy FŁ4K był jednym z najniecierpliwiej wyczekiwanych przeze mnie wydarzeń artystycznych 2017 roku. Wydarzeń, które absolutnie nie zawiodło pokładanych w nim oczekiwań.

Organizacyjnie Centrum Dialogu im. Marka Edelmana wraz z Klubem Wytwórnia odniosło niemały sukces. Koncert został wyprzedany, włącznie z "wyżebraną" przez spóźnialskich dodatkową pulą biletów. Na największej z wytwórnianych sal próżno było szukać miejsca by wbić choćby szpilkę, ba nawet rezerwacje dla Vip-ów odliczyły się niemal w komplecie. Nie dopisała jedynie pogoda, a może właśnie dopisała, fundując całodzienną ulewą, nostalgiczny, niemal nowojorski klimat. Artystycznie można było uznać przedsięwzięcie za lekko ryzykowne... i to podwójnie. Oto jego dyrektor, Leszek Biolik, którego chyba nie trzeba przedstawiać, założył sobie, że 12 najsłynniejszych utworów Cohena, stanowiących arcydzieła męskiej liryki, wykonają Damy, a więc dokonał swoistego zamachu na gender wrażliwości podmiotu lirycznego w stosunku do podmiotu wykonawczego. Plus owe Damy miały pochodzić z naprawdę różnych, często niespójnych ze sobą, jak i z repertuarem, muzycznych szuflad. Ponadto w Polsce monopol na teksty Kanadyjczyka, w świadomości masowego  odbiorcy, ma przecież niepodważalnie świętej pamięci Maciej Zembaty, którego doskonałe, nierzadko poetycko twórcze tłumaczenia zostały tu wykorzystane. Ja jednak nie obawiałem się o efekt końcowy takiej wolty, ani nie spodziewałem jakiegoś poczucia obciachu. Legendarny bard zawsze, w moim odczuciu, pozostawał w silnej, świadomej łączności, z kobiecą stroną swojej uczuciowości, nawet w tak przesyconych testosteronem tekstach, jak choćby "Chelsea Hotel #2", "Famous Blue Raincoat", czy nawet "I'm Your Man". Wszak każdy prawdziwy mężczyzna ma kobiecą stronę, tak jak każda prawdziwa kobieta ma również męską i to właśnie sprawia, że obie płci tak mocno się nawzajem fascynują i przyciągają, są tak różne i tak podobne zarazem. Zastanawiało mnie jedynie, jak poszczególne wokalistki, zwłaszcza te nie kojarzone na co dzień z głęboką poezją, poradzą sobie w tym niełatwym repertuarze.

Wizualnie sala prezentowała się pięknie. Scena ustawiona odwrotnie, niż zazwyczaj w tym miejscu, uchylała, przed zebranymi, wyłącznie na miejscach siedzących, rąbka tajemnicy co do aranżacyjnych delicji czekających tego wieczoru. Perkusja, zlokalizowana poniżej podestu dla sekcji dętej i skrzypka, obsługujących również perkusjonalia, po prawej stronie. Poniżej stanowisko Gaby Kulki wykorzystane niestety tylko raz. Bliżej środka podest mistrza ceremonii Leszka Biolika i bliźniaczy podest dla gitarzysty po lewej stronie obudowany dwoma zestawami instrumentów klawiszowych, z powodującym, przyjemne dla hammondzistów, dreszcze Nordem. Powyżej stanowisko trzyosobowego, żeńskiego chórku, budzącego oczywiste skojarzenia z twórczością Rogera Watersa. Na samym środku mikrofon, przy którym miało się zmieniać 12 wyjątkowych Pań. Tło stanowiło 12 telebimów. Na losowo wybranym, przed każdym utworem pojawiało się zdjęcie kolejnej wokalistki, zaś na początku i na końcu koncertu imię i nazwisko bohatera wieczoru.

Każda z kobiet dostała tylko jedną szansę wykazania się przed publicznością, z wyjątkiem, odpowiedzialnej, za stronę wizualną eventu, Matyldy Damięckiej, która spięła całość klamrą, wykonując otwierający koncert "Waiting for the Miracle" i jedyny bis w postaci „If It Be Your Will”. Spisała się nadspodziewanie dobrze, nadrabiając warsztatowe niedoróbki, olbrzymim zaangażowaniem i teatralną interpretacją - ogromny, niespodziewany plus. Aranżacje poszczególnych utworów, za sprawą bogatego instrumentarium, pełne były gustownych smaczków. Kilkukrotnie muzycy odjeżdżali w końcówkach w improwizacje, które jeszcze mocniej przywodziły na myśl, wspominanego już powyżej Pinka Floyda w wersji solowej i to nie tylko za sprawą kunsztownych solówek gitarowych, w klimacie Andy'ego Fairweather Low'a. Czasami przymykając oczy, można było naprawdę poczuć się, niczym na jednym z występów w ramach trasy "In The Flesh". Jako numer dwa poleciał jeden z największych współczesnych hitów Leonarda Cohena - „In My Secret Life”, w dosyć wiernej oryginałowi i raczej odtwórczej interpretacji weteranki Grażyny Łobaszewskiej. Trzecia na scenie zaprezentowała się Natalia Przybysz wykonując, ze swoją niepodrabialną manierą wokalną, pełne post-seksualnej energii "Hotel Chelsea#2" i czyniąc tę kompozycję naprawdę "swoją". Napięcie delikatnie skoczyło, by za chwilę dosłownie eksplodować za sprawą najpiękniejszego listu męża do kochanka, którego nigdy nie wysłano. Oto Anita Lipnicka zdemolowała zebranych niezwykle intensywną dramatycznie, w ramach jej naturalnej delikatności, wersją „Famous Blue Raincoat”. Jeżeli ktoś jeszcze emocjonalnie stał na nogach, za chwilę miał nieuchronnie przyjąć pozycję horyzontalną. Jedna z największych pozytywnych niespodzianek i jednocześnie najjaśniejszych punktów tego muzycznego misterium - Iza Lach odpaliła electro-cold wave'wo-rockową, wściekłą głowicę nuklearną, w postaci, zafascynowanego ideologią globalnego komunizmu, „First we Take Manhattan”. Fala uderzeniowa nieco zaszkodziła Gabie Kulce, która po tak intensywnym wykonie, w charakterystycznej dla siebie zwiewno folkowej poświacie z „Sisters of Mercy” nie miała zwyczajnie szans i wypadła po prostu blado, a szkoda, bo mocno na nią liczyłem. Niestety młodsza koleżanka skradła jej show.

Jej i nie tylko jej, albowiem kolejna na scenie, inaugurująca drugą połowę koncertu, Maria Peszek, która jako jedyna w grupie miała wszelkie predyspozycje, by wcielić się w prawdziwego mężczyznę w „I’m Your Man”, zdobyła moją uwagę dopiero w połowie utworu. Ale kiedy już ją zdobyła! Rewelacyjna interpretacja, niezwykle zmysłowa, kobieca, sensualna, o co wiele osób mogłoby panny Peszek nie podejrzewać, bez cienia wulgarności i obsceniczności, której jeszcze więcej osób mogłoby się po niej obawiać. Martyna Jakubowicz zaserwowała niezwykle nostalgiczną, pełną pogodzenia się z nieuniknionym i przepięknego smutku, „Joannę D’Arc”, z klasą, której można wymagać tylko od żywej legendy. Julia Pietrucha z nieodzownym ukulele w dłoni niezwykle urzekająco, eterycznie i dziewczęco rozpoczęła „Tonight Will Be Fine”, ale nie udźwignęła niestety tej kompozycji do końca, w finale niebezpiecznie zbliżając się do szantowo-kiczowatej wersji Zembatego. Koncert zbliżał się nieuchronnie do kulminacji. Zostały trzy największe, nieśmiertelne przeboje mistrza. Giełda nazwisk, co do ich przydziału, powoli gasła. Oczywistym od początku było, że na placu boju do „Hallelujah”, „Dance Me To The End of Love” i „Suzanne” zostaną największe damy wśród zaproszonych, a więc Ania Dąbrowska i Renata Przemyk. Anita Lipnicka to jednak wciąż, mimo upływu lat, nie wypominając pod żadnym pozorem metryki, zbuntowana dziewczyna "z rzeką w tle" i oby została nią na zawsze. Olbrzymim zaskoczeniem był fakt, że na scenie nie oglądaliśmy jeszcze Darii Zawiałow. Rychło się to zmieniło. Wykonała „Suzanne”, zgodnie z obawami, w doskonale nijaki, bezpłciowy i natychmiast zapominalny sposób, bez cech indywidualnych. Akt drugi finału również nieco mnie rozczarował, a może zwyczajnie miałem zbyt wysokie oczekiwania. Renata Przemyk, obyta przecież w cohenowskich interpretacjach, chociażby za sprawą zeszłorocznego albumu „Boogie street”, wyszła na scenę w anielskiej białej sukni na tle osadzonej w zimnych błękitach projekcji gigantycznego witraża. "Tajemny akord kiedyś brzmiał..." - oczy zamknęły się same, rozpoczęło się oczekiwanie na dreszcze. Było pięknie, ale nie magicznie, choć instrumentalnie hymn Alleluja zabrzmiał imponująco i nie oszukujmy się, jest to dzieło skończone, którego po prostu nie da się zepsuć. Wszyscy nie mięli najmniejszych wątpliwości, co musi nastąpić teraz. Ania Dąbrowska. "Tańcz mnie po miłości kres". Piękne, trochę knajpiane, na wielkim luzie, ale i z wielką klasą, mocno indywidualne, zdecydowanie porywające, idealnie zamykające... jednym słowem, prawdziwie kobiece.

Nie wiedziałem, czy mogę spodziewać się bisu. Był on w zasadzie niepotrzebny, mimo, że minęło zaledwie niewiele ponad 70 minut. Porcja wykwintnego dania charakterystyczna poziomem dawanej sytości i skalą pieszczoty dla zmysłów, ale i wielkością, dla naprawdę ekskluzywnej restauracji, doczekała się jednak, równie doskonałego deseru. Zdradziłem go już na wstępie. Matylda Damięcka - "Jeśli wola Twa". Studium pokory  wobec stwórcy, uznania swojej własnej małości i nieistotności, na które może zdobyć się tylko człowiek naprawdę wielki, które powinien przeżyć każdy polityk, człowiek władzy, kapłan i idol. Poprzedzone słowami samego mistrza tłumaczonymi w nieprzeniknionych ciemnościach na telebimie. "Oto pieśń-świadectwo niezłomnej wiary, która łączy generacje". Skończona doskonałość.

Kiedy szum owacji na stojąco akompaniował przedstawieniu artystów i organizatorów, usilnie szukałem w swojej głowie minusów tego co przed chwilą przeżyłem. Udało mi się znaleźć dwa. Fakt, że występ nie był rejestrowany w wersji wideo (miał za to transmisję na żywo w Radiu Łódź). Chciałbym mieć możliwość powrotu do tych wykonań, głębszej analizy na chłodno poszczególnych utworów, w oderwaniu od reszty, w zmienionej kolejności. Nie będzie to już niestety możliwe. Przedsięwzięcie było jednorazowe. Tym bardziej uważam nie wydanie go w wersji audio-wizualnej, za zwykłą zbrodnię. Po drugie, wiem, że zazwyczaj się tego czepiam, ale... reakcje publiczności. Ja już na początku "sławnego błękitnego prochowca" poderwałem się z miejsca i przeżywałem każdy dźwięk falując pod ścianą z boku sceny. Wiem, że przeżywanie sztuki i absorpcja piękna, to rzeczy mocno indywidualne, ale patrząc na pary, które siedziały beznamiętnie, gdy ze sceny bombardowało ich widowisko poruszające najgłębiej skrywane na co dzień struny ludzkiej duszy, nie mogłem powstrzymać uczucia smutku.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.