ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

felietony

19.06.2011

Prog-rock w latach osiemdziesiątych

Prog-rock w latach osiemdziesiątych A jak się wtedy miał nasz ulubiony gatunek muzyczny, czyli rock progresywny? Co z niego zostało po okresie, kiedy przez sceny muzyczne przetoczyły się watahy Hunów, znaczy punków. Efekt można porównać do dwóch rzeczy – z jednej strony wrzucenia granatu do szamba, a z drugiej strony efektu uderzenia meteorytu, który wybił dinozaury.

Fajne czasy.

 Lata osiemdziesiąte to był dla muzyki rozrywkowej bardzo ciekawy okres. Rewolucje stylistyczna i technologiczna  wstrząsnęły posadami show-biznesu i nic już nie było takie jak dawniej. Technologiczna – rozpowszechnienie się brzmień opartych na syntezatorach, bo same te instrumenty stały się łatwo dostępne,  pojawienie się zupełnie nowego, rewolucyjnego wręcz cyfrowego nośnika, czyli formatu CD, który w krótkim czasie wysłał do lamusa  popularne winyle (na prawie trzydzieści lat) i  najmniej dla nas zauważalny, ale również bardzo ważny – rozwój techniki nagraniowej, poprzez coraz większe możliwości studia nagraniowego, jeszcze analogowego, aż do powszechnej digitalizacji całego procesu powstawania płyt od nagrywania, poprzez miks, aż do nośnika.  Stylistyczna, bo lata osiemdziesiąte to okres bardzo burzliwego rozwoju muzyki popowej – pewne standardy, które  wtedy powstały obowiązują do dzisiaj. To też czas najlepszych produkcji muzycznych – ówcześni magicy konsolety, tacy jak Lanois, Eno, Lillywhite, Horn  potrafili „wyciągnąć” z analogowych  studiów naprawdę bardzo dużo, a ich dokonania są praktycznie do tej pory nie do pobicia. Nie wiem, czy znajdziemy lepiej wyprodukowane płyty niż „Boys And Girls” Bryana Ferry, „The Sensual World” Kate Bush, „So” Petera Gabriela, czy „The Unforgettable Fire” i „The Joshua Tree” U2,  a jeszcze są przecież dzieła Trevora Horna – „90125” Yes, „Welcome to The Pleasuredome” Frankie Goes to Hollywood i „Street Fighting Years” Simple Minds. Oczywiście, że  punk rock też był tym czynnikiem sprawczym zmian w muzyce i zaczęło się to w latach siedemdziesiątych, ale sama dekada lat osiemdziesiątych w muzyce zaczęła się też jeszcze w latach siedemdziesiątych. Jeżeli nawet nie od pierwszej płyty The Tubeway Army Gary Numana z 1978, to na pewno od drugiej, rok późniejszej, „Replicas”, która skutecznie zawojowała brytyjskie listy przebojów. A ktoś może powiedzieć, że czego nie 1978, przecież wtedy wyszło „Die Mensch Maschine” Kraftwerk. I „Outlandos D’Amour” The Police. No właśnie. Takiego fermentu twórczego nie było w muzyce od końca lat sześćdziesiątych, kiedy kształtowały się główne rockowe nurty, dominujące później. Lata siedemdziesiąte były  kontynuacją poprzedniej dekady, a lata osiemdziesiąte trzeba było wymyśleć od nowa. Pojawiły się całkiem nowe gatunki muzyczne – nowa fala z wszystkimi jej odmianami, new romantic, synth pop, a przede wszystkim nastąpił burzliwy rozwój heavy metalu. W tym przypadku też to co powstawało wtedy,  stało się wyznacznikiem praktycznie dla całego gatunku na kolejne trzydzieści lat. Do głosu doszło wtedy całkiem nowe pokolenie wykonawców, którzy złotych czasów rock’n’rolla nie pamiętali, bo sikali wtedy w pieluchy, epokę flower power może już trochę lepiej, ale wiele nie skorzystali, bo do podstawówki chodzili, a ich pierwszymi poważnymi doświadczeniami muzycznymi byli Bowie, Suzi Quatro, Slade, czy Gary Glitter. Arogancko potraktowali całą muzyczną spuściznę klasycznego rocka jako chałę niewartą uwagi i zaczęli grać po swojemu. Programowo nie przywiązywali większej wagi do umiejętności muzycznych – najważniejszy był przekaz – te parę akordów gitarowych się opanuje, jednym palcem na prostym klawiszu melodię też da się wystukać. Czasy wyrafinowania w muzyce skończyły się, zaczęła się liczyć świeżość i prostota. Na szczęście w bardzo wielu przypadkach ta arogancja szła w parze z autentycznym talentem, czasami nawet graniczącym z geniuszem. Z upływem czasu zaczęło się okazywać, że płyty z lat osiemdziesiątych bywają równie ważne i epokowe, jak te o dekadę, czy dwie starsze.

 Lata osiemdziesiąte to były też i śmieszne  czasy – tyle plastiku w muzyce nie było nigdy przedtem i nigdy potem – nawet metali usiłowano w ten sposób traktować – z różnym skutkiem: opłakanym – „Turbo” Judas Priest, ciekawym – „Hysteria” Def Leppard. To były śmieszne czasy również ze względu na image wykonawców – te fryzury, makijaże, fatałaszki i to artystów obu płci. W Stanach Zjednoczonych dużą popularność zyskał sobie tzw. glam metal, wtedy nazywany heavy aluminium, lub pudel metalem. To było dopiero poważne wyzwanie rzucone estetyce – bujne fryzury na lakier, makijaże, botki, lamparcie legginsy, kolorowe fatałaszki. Przeciętny taki pudel metalowiec używał więcej kosmetyków niż jego dziewczyna. To były naprawdę bardzo fajne czasy. I komu to przeszkadzało? Ech…

 A jak się wtedy miał nasz ulubiony gatunek muzyczny, czyli rock progresywny?

 

Krajobraz po bitwie.

 Co z niego zostało po okresie, kiedy przez sceny muzyczne przetoczyły się watahy Hunów, znaczy punków. Efekt można porównać do dwóch rzeczy – z jednej strony wrzucenia granatu do szamba, a z drugiej strony efektu uderzenia meteorytu, który wybił dinozaury. W charakterze meteorytu robiły punki, a w charakterze szamba – dziennikarze. Skutek był taki jak kilkadziesiąt milionów lat wcześniej – przetrwali najbystrzejsi, najsprytniejsi i najlepiej przystosowani. W sumie nie można całej winy za zmierzch prog-rocka zrzucić na pismaków i punków. Fakt,  że ci pierwsi z założenia brali pod obcasy wszystko co nie było punk rockiem i okolicami, i z rzetelnością dziennikarską nie miało to nic wspólnego,  ci drudzy byli na zupełnie innym biegunie muzycznym, niż prog-rock, a starzy mistrzowie byli dla nich establishmentem, który należy zwalczać. Prog-mani w wielu przypadkach poprzewracali się sami z przyczyn naturalnych. Pod koniec lat siedemdziesiątych często mieli za sobą kilkanaście lat intensywnej kariery, wiele miesięcy spędzonych w trasach koncertowych, albo w studiach nagraniowych. Zaczynało brakować pomysłów, zdrowia i ochoty do dalszej działalności. The Moody Blues zawiesili działalność na kilka lat, rozpadło się Procol Harum, King Crimson, ELP, VDGG, po amerykańskiej trasie koncertowej cichutko skonało Gentle Giant, UK błysnęło i znikło, Strawbs zostali bez kontraktu i na długie lata słuch po nich zaginął. O ile w latach siedemdziesiątych było około dwudziestu zespołów, które regularnie lokowały swoje płyty w pierwszej dwudziestce brytyjskiej listy przebojów dekadę później została ich może połowa, w tym tylko jeden całkiem nowy zespół – Marillion (*). A przyglądając się dokładniej reszcie „ocaleńców” ich sytuacja też nie wyglądała różowo. Praktycznie wszyscy przechodzili mniejsze lub większe zawirowania personalne – jeden album nagrywał jeden skład, a następny za trzy lata – już zupełnie inny – tak jak było w przypadku Yes, albo Pink Floyd. W zasadzie tylko jedna grupa odniosła sukces grając „prawdziwego” prog-rocka, właśnie debiutanci z Marillion. Reszta – oprócz Pink Floyd, które  miało tak mocną pozycję na rynku, że mogło grać co chciało -  żeby przeżyć musiała przeorientować się na muzykę znacznie bliższą rockowemu mainstreamowi. A i to nie chroniło w stu procentach przed zgonem. Klasycznym przykładem tego wszystkiego złego, co może się dziać w zespole, było Pink Floyd. Wyrzucenie z zespołu Wrighta, co forsował Waters było niedobrym pomysłem. Nie można wyrzucać kumpla z zespołu, tylko dlatego, że życie mu się wali jak PKP i nie może się z tym pozbierać. Po różnie przyjętym „The Final Cut” wszyscy już mieli siebie dość. Waters stwierdził, że Pink Floyd to on i że tak w ogóle Pink Floyd już nie ma. Gilmour mu na to, że wała. Spotkali się w sądzie, wygrał jak wiadomo Gilmour i mieliśmy w 1987 roku płytę też nie bardzo podobną dla klasycznego Pink Floyd  - „A Momentary Lapse of Reason”. Oba te krążki mają swoje zagorzałe grono przeciwników – jedni uważają, ze „Th Final Cut” to pierwsza solowa płyta Watersa, a dla drugich „A Momentary…” to nie jest żadne Pink Floyd tylko Dave Gilmour Band. Z Yes też była niezła polka, bo kiedy Anderson i Wakeman opuścili grupę, w charakterze „nagłego zastępstwa” zaangażowano cały synth-popowy duet The Buggles – czyli Goeffa Downesa i Trevora Horna. Mimo, że nagrana w tym składzie  „Drama” wcale dramatem nie była, zespół się jednak i tak rozpadł, a po trzech latach odrodził się dość przypadkowo w zupełnie innym składzie. Ian Anderson rozpędził najlepszy skład Jethro Tull , żeby wdać się w niezbyt uzasadnione zabawy z elektroniką. Genesis, The Moody Blues, jak i również Jethro Tull, Yes, Kansas, a także Manfred Mann’s Earth Band i Renaissance „poszło w komercję”, przy czym nie zawsze udanie i skutecznie – Renaissance rozleciało się po dwóch słabych pop-rockowych płytach, MMEB i Kansas klecili jakieś bezpłciowe ramotki.  Znamiennym przykładem jest casus Asii, w której to supergrupie zebrało się czterech muzyków z najbardziej znamienitych prog-rockowych zespołów – Yes, ELP i King Crimson. Oczekiwania były ogromne – liczno na bógwico  - suita na dwadzieścia minut na jednaj stronie, a na drugiej dwie krótsze po siedem, osiem i jakaś ładna ballada. A tu nic z tych rzeczy – dziewięć AORowych hitów, nic dłuższego niż pięć i pół  minuty. O czymś to też świadczyło, że starzy wyjadacze nie widzieli przyszłości gatunku i nie mieli zamiaru go ratować, tylko woleli zarobić kasę. Wróciło King Crimson, w zupełnie nowym składzie z dwoma Jankesami. Wróciło. Tylko czy „kolorowe” King Crimson można tak z czystym sumieniem nazywać prog-rockowym…? Można, chociaż dla mnie to już bardziej nowa fala. Pojawiła się też  cała grupa nowych wykonawców, których zwykło się nazywać  neoprogresywnymi. Wydawały się pewną nadzieją na odrodzenie gatunku, ale z różnych powodów nie spełniły oczekiwań.

 

Początki neo-prog-rocka.

Określenie neo-prog-rock pojawiło się w Polsce gdzieś na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, lub może nieco wcześniej,  pod koniec lat osiemdziesiątych i dotyczyło wykonawców post-marillinowskich (dokładniej post-fish-marillionowskich) – takich jak Jadis, Final Conflict, Galahad, Aragon. Natomiast w prasie brytyjskiej termin ten pojawił się jeszcze w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych i dotyczył całej tej grupy nowych wykonawców prog-rockowych, którzy mniej więcej wtedy debiutowali – Marillion, Pallas, Pendragon, IQ, Twelfth Night. Byli oni traktowani przez wielu fanów i krytyków jako szansa na odrodzenie gatunku i przywrócenie mu „właściwej” pozycji na muzycznym rynku. Jak czas pokazał, nic takiego się nie stało. Jedynie Marillion z impetem weszło do ekstraklasy i do odejścia Fisha  trzymało się w niej mocno i to w górnej części tabeli, a każda z płyt wydanych w latach 1983-88 „zaliczyła” co najmniej złoto, a niektóre  to nawet platynę. Jednak wraz z odejściem Fisha stracili jakieś 80 procent na  atrakcyjności i charyzmie, i szybko poszybowali do drugiej ligi, z której nie wygrzebali się do tej pory. Innym wykonawcom poszło dużo gorzej, albo nie poszło w ogóle. Z różnych powodów. Najważniejszym było to, że muzyka, która proponowali, w porównaniu z twórczością dawnych mistrzów nie była specjalnej jakości. Debiuty Pallas (studyjny), Pendragon, czy IQ są dobre, ale nie porywające. Poza tym oprócz Pallas i oczywiście Marillionu  reszta tych zespołów nagrywała dla niewielkich wytworni, które nie miały środków na odpowiednią promocję, a nie każdy miał w sobie tyle samozaparcia, żeby grać po dwieście koncertów rocznie,  jak Marillion i w ten sposób wyrąbać sobie drogę do kontraktu płytowego z dużą firmą. Oprócz Marillion, największe szanse na sukces mieli Twelfth Nigth i IQ. IQ w 1985 roku nagrało znakomity album „The Wake”, który miał wszystko, co potrzebne, żeby sukces odnieść. Niestety wszystko, oprócz wydawcy. Odejście wokalisty Pete’a Nicholasa też podcięło grupie skrzydła. Twelfth Night czy to z Mannem, czy to już później z Searsem, na żywo wymiatali równie dobrze jak Marillion, a Marillion pod tym względem mało kto wtedy mógł podskoczyć. Za to ich problemem były płyty studyjne. Na dobrą sprawę Twelfth Night nagrało tylko jeden taki pełnowartościowy  album – „Fact & Fiction”, ale i on odbija się plastikiem. Wszystkie te zespoły przetrwały do dziś (chociaż Twelfth Night reaktywowało się dosyć niedawno, tylko na koncerty, a obecnie znowu ograniczyło działalność) i uczciwie trzeba przyznać, że w przypadku Pallas, czy Pendragon najlepsze było przed nimi, a IQ przez całe lata dziewięćdziesiąte nagrywało tylko bardzo dobre płyty. Ale nawet i potem kariery wielkiej nie zrobiły i neo-prog nie okazał  się odrodzeniem gatunku.

 

Lata osiemdziesiąte, rok po roku.

Okres między wydaniem „The Wall” a debiutanckim krążkiem Marillion można nazwać czasem Wielkiej Progresywnej Smuty. Płyt w ogóle mało, a naprawdę dobra zdarzały się epizodycznie. wielu wykonawców, o których będę pisał poniżej nie ma już wiele, albo i nic  wspólnego  z prog-rockiem, tyle tylko, że kiedyś grali w takich zespołach, albo w latach siedemdziesiątych grali taka muzykę.

Nie będzie też, jak w „Elementarzu” już płyt „absolutny mus”, bo takich, które by na to miano zasłużyły praktycznie nie było, a jeżeli były (szacun Panie Gabriel) to już nie był to prog-rock.

 

1980

 Z tym Marillionem,  jako  jedynym nowym  zespołem prog-rockowym, który zaistniał w latach osiemdziesiątych, to trochę przesadziłem. Była jeszcze  kanadyjska Saga. Ale oni grali w sumie po swojemu – była to mieszanina, hard-rocka, AORu i nawet  nowej fali. Trudno nazwać to nową jakością, ale grupa dość szybko zyskała sobie sporo grono fanów, które z płyty na płytę stopniowo się powiększało, na razie wydali trzecią płytę „Silent Knight”(całkiem dobrą), pierwszą, która zauważono poza Kanadą.  Bardzo dobrze w lata osiemdziesiąte wszedł Hawkwind – doskonała studyjna „Levitation” i  bardzo dobry koncert „Live ‘79”. Oba krążki na listach przebojów radziły sobie bardzo dobrze, dotarły do pierwszej dwudziestki – pierwsze od pięciu lat. Yes też wydało dwie płyty – koncertową i studyjną. Mimo odejścia Andersona, „nagłe zastępstwo” w osobach Horna i Downesa dało radę i „Drama” była zupełnie udana, chociaż recenzje miała takie sobie. Gwoli zdyskontowania jako takiej koniunktury ukazał się podwójny koncertowy „Yesshows”, moim zdaniem też bardzo przyjemny zestaw – zawierał głównie utwory z nieco późniejszych płyt. Anderson już jako ex-wokalista Yes nagrał swoją drugą płytę solową – „Songs of Seven” – poza utworem tytułowym, reszta to rock środka. Ale całość  jest całkiem ładna, warto poznać.  „Turn of A Friendly Card” Alan Parsons Project było przyjemną odmiana po nieudanym „Eve”, a do tego  znalazła tu się udana suita tytułowa – druga i ostatnia w karierze APP. Po „Platinium” Oldfield widać zasmakował w muzyce dużo prostszej niż ta z pierwszych czterech albumów, bo „QE2” zawiera muzykę efektowną, ale raczej dość prostą i łatwą w odbiorze. Steve Hackett wydał średniego „Defectora”, Hammill kolejny nowofalowy krążek „A Black Box”. Caravan nagrał bardzo marne „The Album”, Sky nudną Dwójkę, Kansas jeszcze gorsze „Audio-Visions”, a i tak „mistrzem polowania” zostało Jethro Tull i koszmarek „A” – Anderson rozpędził najlepszy skład grupy, żeby wraz z Martinem Barre i kilkoma najemnikami nagrać najgorszy album w karierze zespołu. Peter Gabriel z tego towarzystwa nagrał najlepszą płytę, ale on już od kilku lat z prog-rockiem nie miał praktycznie nic wspólnego i Trójkę do rocka progesywnego zaliczyć bardzo trudno. Jego koledzy z Genesis posmakowali sukcesu naprawdę dużego przeboju i poszli za ciosem, tyle, że po średnio udanym „…And Then There Were Three…”, kombinacja ambitnego pop-rocka z dobrym prog-rockiem, jaka znalazła się na „Diuku” okazała się okazała się i sukcesem artystycznym i komercyjnym.

 

Warto:

Peter Gabriel – Peter Gabriel

Alan Parsons Project - The Turn of a Friendly Card

Hawkwind – Levitation

Hawkwind – Live 79

Genesis – Duke

 

 

Można:

Anderson, Jon – Song of Seven

Hammill, Peter – A Black Box

Oldfield, Mike – QE2

Saga – Silent Knight

Yes – Drama

Yes – Yesshows (live)

 

1981

Posucha jeszcze większa niż rok wcześniej. Ale King Crimson wróciło (“Discipline”). Ale czy na pewno na TAKIE King Crimson czekali wszyscy fani? Wątpię.  Nowa edycja grupy Boba Frippa to już coś z okolic nowej fali, a związki tej muzyki z tradycyjnym prog-rockiem, a nawet tym co jeszcze kilka lat wcześniej KC grało są w sumie… żadne. Po tragicznie nierównym „I Can See My House from Here” pozbierało się Camel i nagrało jedną ze swoich lepszych płyt – „Nude”. Saga wydaje „Worlds Apart” – swój najlepszy album i zdobywa sobie naprawdę sporą popularność w USA i w Europie (poza wielką Brytanią). Hawkwind zaczyna serię czterech dosyć marnych płyt, która kończy się dopiero na „Xenon Codex”. Hammill gra dalej nowa falę – dobre „Sitting Targets”, Grag Lake próbuje kombinować z AORem, ale mu nie wychodzi komercyjnie, artystycznie jest dużo lepiej, Collins próbuje z pop-rockiem i wychodzi mu to śpiewająco, przynajmniej komercyjnie, bo artystycznie… wielka rewelia to nie jest. The Moody Blues też nawrócili się na mainstream, ale „Long Distance Voyager” jest naprawdę dobry. Renaissance, już jako trio poszło w pop i poległo. Sky nagrywa dość znośną Trójkę. Debiutuje Twelfth Night udanym „Live at The Target”. Pojawia się nowy krążek Barclay James Harvest – “Turn of A Tide” i przynosi oprócz sporego przeboju „Life Is for Living” sporo niezłej muzyki, na pewno więcej niż na poprzedniej, „Eyes of the Universe”. A zwycięzcą w kategorii, kto wtopi najbardziej okazało się Genesis i ich „Abacab” – dwa, trzy utwory do słuchania się nadają, reszta już absolutnie nie.

 

Warto:

King Crimson – Discipline

Camel – Nude

Saga  - Worlds Apart

Peter Hammill – Sitting Targets

 

Można:

The Moody Blues – Long Distance Voyager

Phil Collins – Face Value

Twelfth Night – Live at The Target

Barclay James Harvest – Turn of A Tide

 

 

1982

Dalej głucho i pusto. Wydarzenie roku to debiut Asii – ale nie wszyscy się ucieszyli z tej płyty. Wycia zawiedzionych fanów unosiły się pod niebiosy. Parsonsi nieco się przeorientowali muzycznie i też poszli w pop, ale nie całkiem, nie do końca i do tego zrobili to bardzo dobrze, „Eye In The Sky” jest bardzo efektownym albumem, który udanie łączy „stare” i „nowe” APP. Barclay James Harvest przypomina o sobie znakomitym koncertem „Berlin: A Concert for The People”. „Three Sides Live” Genesis aż tak dobre nie jest, ale dobre na pewno. Camel znowu dołuje  - “The Single Factor” jest sympatyczne, ale raczej  nudnawe. Jethro Tull bierze się w garść  - “The Broadsword and the Beast” jest bardzo udane. “Kolorowe” King Crimson tym razem wydaje płytę niebieską, „Beat”, kontynuując nowofalową część kariery. Oldfield udanie wraca do większych form, „Five Miles Out” ze suitą „Taurus II” to jego najlepszy album od kilku lat i jeden z najlepszych nagranych w latach osiemdziesiątych. Pojawia się pierwszy studyjny krążek Twelfth Night – „Fact & Fiction”, muzycznie bardzo dobry, ale sporo dobrego wrażenie psuje nieszczególna produkcja. Za to żadna produkcja  nie jest w stanie zepsuć „Back to Front” Caravan, bo tam już się nie da nic popsuć. Gdyby nie „Videos of Hollywood”, to lepiej, żeby tej płyty nie było. Ponownie całość zakasował Peter Gabriel.

 

Warto:

Alan Parsons Project, The - Eye in the Sky

Asia – Asia

Barclay James Harvest - Berlin: A Concert for the People

Oldfield, Mike - Five Miles Out

Gabriel, Peter – IV

Jethro Tull - The Broadsword and the Beast

King Crimson – Beat

Twelfth Night - Fact And Fiction

 

 

Można:

Genesis - Three Sides Live

Sky - Sky 4- Forthcoming

Phil Collins – Hello, I Must Be Going!

 

 1983

I nastała jutrzenka nadziei! Debiutowało Marillion – z przytupem, przyświstem, „Script for A Jester’s Tear” dotarł do siódmego miejsca brytyjskiej listy przebojów i z czasem pokryło się platyną. Genesis dalej gra pop-rocka, ale „Genesis” zwane też „Mamą” jest już dużo sympatyczniejsze niż „Abacab”. Gabriel podsumowuje „beztytułowy” okres twórczości znakomitym koncertem „Plays Live”. Pink Floyd, bez Ricka Wrighta nagrywa specyficzny album „Final Cut”, który jest drugą częścią rozliczeń Watersa ze światem,  historią i wielka polityką.  Mnie to przekonało. Kolejny, całkiem nowy skład Yes nagrywa nową, bardzo ciekawą płytę, „90125”, tzw. „Cyferki”. Przyjęto ja z mieszanymi uczuciami. Ale gdyby cały prog-rock lat osiemdziesiątych był na takim poziomie muzycznym i byłby tak zrealizowany… Całkiem fajnie debiutuje IQ. Na kolejnej płycie – „The Present”  The Moody Blues udanie przywołują ducha lat siedemdziesiątych – swoich lat  siedemdziesiątych. „Crises” Oldfield jest pół na pół – piosenki są świetne, tytułowa suita – nudna. Steve Hackett nagrywa akustyczna płytę, trzeba przyznać, że uroczą. Greg Lake krążkiem „Manouevres” kończy swoją przygodę z AORem. Utopił w tym kilka walizek pieniędzy, a efekt (komercyjny) był żaden. Na szczęście pozostało trochę fajnej muzyki. Sky podsumowuje pierwszy etap swojej działalności dobrą płytą „5 Live”. Saga radzi sobie zupełnie dobrze, chociaż „Head Or Tales” jest słabsze niż „Worlds Apart”.

 

Warto:

Genesis – Genesis

Pink Floyd - Final Cut

Hackett, Steve - Bay of Kings

Hammill, Peter – Patience

IQ - Tales From the Lush Attic

Marillion- Script for A Jester's Tear

Moody Blues, The - The Present

Yes – 90125

Gabriel, Peter - Plays Live

 

Można:

Oldfield, Mike – Crises

Saga - Heads or Tales

Lake, Greg – Manoeuvres

Sky – 5 Live

 

 1984

Kolejny zaskakująco dobry rok. Dwóch największych antagonistów z Pink Floyd, Waters i Gilmour nagrywa solowe płyty, obie całkiem inne i obie dobre. Waters rozprawia się tym razem ze swoim życiem osobistym. Przejmująco, chociaż nie tak dobrze muzycznie, jak z polityką rok wcześniej. Natomiast  Gilmour nagrywa normalny rockowy album. Obaj panowie z prog rockiem wtedy nie mieli nic wspólnego. Inny lider słynnego zespołu, też świeżo po rozwodzie z macierzysta formacją – Roger Hodgson również wydaje swój solowy, bardzo dobry album – „In The Eye of the Storm”. Znalazły się na nim dwa duże hity – „In Jeopardy” i przepiękna ballada „Lovers In The Wind”. Alan Parsons Project ma swojego największego hita w karierze „Don’t Answer Me”, ale cała płyta „Ammonia Avenue” rewelacyjna nie jest. Camel wydaje dwie płyty – beznadziejny edytorsko koncert „Pressure Points” i rewelacyjną studyjną „Stationary Traveller”, a potem przestaje go być. Marillion też wydaje podobny zestaw – koncertowy „Real to Reel” i studyjny Fugazi, ale obie są bardzo dobre, a zespół w sumie dopiero się rozkręca i ani myśli zamykać interesu. Twelfth Night podobnie, ale już nie tak imponująco  – oprócz znakomitego koncertowego „Live And Let Live”, „tylko” mini long-play „Art & Illusion” nagrany już z nowym wokalistą, Andy Searsem. Oldfield też ma dublet – tyle, że studyjny – jedna to bardzo przyjemna płyta „Discovery” z kilkoma fajnymi piosenkami, w tym wielkim przebojem „To France”, a druga to ścieżka dźwiękowa do wstrząsającego filmu Rolanda Joffe’a „The Killing Fields” – bez wątpienia najlepsza płyta Oldfielda z lat osiemdziesiątych. King Crimson wydają album żółty – „Three of the Perfect Pair” i mają jedynego singla na brytyjskiej liście przebojów – „Sleepless” – taneczny numer,  świetnie sprawdza się na imprezach. Pallas wydaje dla EMI swój pierwszy studyjny album – „The Sentinel”, ale przechodzi on raczej bez echa. Hammill zebrał kilka swoich piosenek o miłości, nagrał na nowo i wydał jako „Love Songs”. Jethro Tull nagrało najdziwniejszą płytę w karierze – „Under Wraps”, bez perkusisty, którego zastąpił automat perkusyjny, a wiodącą rolę pełniły syntezatory. Zwykle odsadzana jest od czci i wiary, ale ja ją lubię. Debiutuje Solstice, przepiękną płytą „Silent Dance”, ale nic z tego nie wynika, bo nagrywają ją dla jakiegoś niszowego labela.

 

Warto:

Camel - Stationary Traveller

Hammill, Peter - Love Songs

Hodgson, Roger - In The Eye of The Storm

Marillion - Fugazi

Marillion - Real to Reel

Oldfield, Mike - The Killing Fields (OST)

Twelfth Night - Live & Let Live

Waters, Roger - A Pros And Cons of Hitch-Hicking

King Crimson – Three of the Perfect Pair

Solstice – Silent Dance

 

Można:

Alan Parsons Project, The - Ammonia Avenue

Gilmour, David - About Face

Hackett, Steve - 'Till We Have Faces

Pallas – The Sentinel

Twelfth Night - Art & Illusion

Oldfield, Mike - Discovery

 

 1985

Marillion wydaje swoją najsłynniejszą płytę – “Mispalced Childhood”, a IQ najlepszą – “The Wake”. Parsonsi wydają dwie płyty, z których dobrej muzyki starczyłoby od biedy najwyżej na mini longplay. Debiutuje Pendragon („The Jewel”). Kolejny z członków Genesis, Mike Ruthreford zakłada swój własny muzyczny biznes  - Mike & The Mechanics i odnosi spory sukces, szczególnie w USA. Supertramp wydaje swój pierwszy album bez Hodgsona, wcale nie taki zły, jak wszyscy uważają, ale potem już było dużo gorzej. I to tyle.

 

Warto:

IQ - The Wake

Marillion - Misplaced Childhood

 

Można:

Mike & the Mechanics - Mike + the Mechanics

Pendragon - The Jewel

Supertramp - Brother Where You Bound

 

1986

Kolejny raczej dość postny rok. Ale znowu pojawiły się razem literki ELP i to na płycie z nowym materiałem! Tylko, ze to P to nie był Palmer, ale Powell, jednak duch tej muzyki jak najbardziej pasował do tego właściwego ELP – bardzo udany come-back(?). Tony Banks kolaboruje z Fishem(!) przy okazji muzyki filmowej. Na płycie „Soundtracks” zmieścił ścieżki do dwóch filmów, do których napisał muzykę. Trochę  fragmentów opisowych, sporo piosenek – całkiem udany krążek. „So” Gabriela to jeden z muzycznych blockbusterów lat osiemdziesiątych – w każdym względzie, produkcyjnie, muzycznie, w ogóle. Zasłużony wielki sukces. Wielki sukces odnieśli jego byli kompani z Genesis, ale „Invicible Touch” ma różne momenty -  i wspaniale, i takie sobie. Peter Hammill wydał dwie bardzo różne płyty – „Skin” jest nieco zgiełkliwe, krzykliwe i nieco syntetyczne, kilka utworów może doprowadzać fanów Piotrusia Pana do spazmów, ale większa część płyty jest naprawdę znakomita. „And Close as This” to rzecz z zupełnie innej półki, kameralna, nastrojowa, bardzo skromne instrumentarium, ograniczone tylko do fortepianu, czasami pojawi się jakiś syntezator. Momentami bardzo piękna, ale momentami trochę zbyt monotonna. The Moody Blues wydaje dużą płytę “The Other Side of Life”, a powinni tylko singla, maksimum EPkę, bo więcej materiału do upublicznienia nie mieli. Pendragon wydaje całkiem niezły koncert „9:15 Live”.

 

Warto:

Banks, Tony – Soundtracks

Emerson, Lake & Powell - Emerson, Lake & Powell

Gabriel, Peter – So

 

Można:

Genesis - Invicible Touch

Hammill, Peter - And Close As This

Hammill, Peter – Skin

Pendragon - 9:15 Live

 

 

1987

W sądzie było 1:0 dla Gilmoura, a muzycznie? Hm… Złośliwcy twierdzili, że „A Momentary Lapse of Reason” nagrało nie Pink Floyd, tylko Dave Gilmour Band. I trudno im przynajmniej trochę racji nie przyznać, bo „Final Cut” i ten krążek różnią się od siebie diametralnie. Za to „Radio K.A.O.S.” Watersa mogło na początku przerazić co poniektórych, ale tylko na początku, bo popowo – radiowy “Radio Waves” to zamierzona „prowokacja”. Dla mnie lepiej wypadł Waters i jego audycja o końcu świata. W połowie czerwca Marillion zaczęło swoją europejska trasę koncertową promującą nową płytę od sześciu koncertów w Polsce – sześć koncertów w dużych halach na kilka tysięcy ludzi, wysprzedanych do ostatniej nogi – who’s next? Ale „Clutching At Straws” nie było jak na nich mistrzostwem świata. Nic to – i tak była to moja kołysanka przez całe lato. Po dwóch bardzo marnych płytach w garść wzięło się Alan Parsons Project. Jak za starych dobrych lat zmontowali koncept – album, którego bohaterem był Antonio Gaudi. „Gaudi” wyszło momentami rewelacyjnie, momentami tak sobie, ale na pewno jest to jedno z najlepszych dzieł grupy. W IQ pojawił się nowy wokalista, JP Menel, muzyka też się nieco zmieniła, przemieszczając się lekko w stronę rockowego środka. Jednak „Nonzamo” broni zupełnie dobrze. „Islands” Oldfielda jest takie sobie, znacznie lepiej się to ogląda (wyszła kaseta VHS z ilustracją muzyczna do całego krążka), niż tego słucha. Jethro Tull tym razem już z żywym perkusista nagrało bardzo udany album „Crest of The Knave”, czym „zrehabilitowało” się po kontrowersyjnym „Under Wraps”. Yes uściboliło coś co nazwało „Big Generator” i wydało w charakterze płyty.

 

Warto:

Alan Parsons Project – Gaudi

IQ – Nonzamo

Jethro Tull - Crest of A Knave

Marillion - Clutching at Straws

Pink Floyd - A Momentary Lapse Of Reason

Waters, Roger - Radio K.A.O.S.

 

1988

 Susza.

Dobry koncert Barclay James Harvest  - “Glasnost”, bardzo dobry koncert Marillion „The Thieving Magpie”  - dla fanów na otarcie łez po odejściu Fisha (to był cios, to był wstrząs, to była tragedia…) Pendragon zalicza swój flirt z muzyka nieco lżejszą („Kowtow”), ale moim zdanie wypadło to bardzo dobrze. The Moody Blues wydaje dziwną płytę „Sur La Mer” , nie bez powodów zwaną też Sur La Merde. Bardzo ja lubię, ale niektóre momenty są… no dość trudne do przejścia. Hammill jest w dobrej formie, co potwierdza swoim kolejnym albumem – „In A Foreign Time”.

 

Warto:

Marillion - The Thieving Magpie

 

Można:

Barclay James Harvest – Glasnost

Hammill, Peter - In A Foreign Town

Pendragon – Kowtow

 

 

1989

Drugi rok suszy.

Wyszła nowa płyta Yes pod nazwą Anderson Bruford Wakeman Howe, no bo muzyka była taka jak Yes, ale  że dysponentem nazwy był Squire… Ścieżka dźwiękowa do znakomitego filmu Michaela Scorcese „Last Temptation of the Christ” to chyba najlepsza płyta Petera Gabriela, pełna brzmień  z Bliskiego Wschodu.  Marillion powraca z nowym wokalistą i nową płytą – „Season’s End”. Przyjęto ja dosyć chłodno, ale uczciwie trzeba przyznać, że czepiać się nie było czego. Marillion z Hoggarthem to już był zupełnie inny zespół. Jethro Tull stara się trzymać poziom i nawet im się to udaje („Rock Island”). Nie udaje się to za to ani IQ (słabe „Are You Sitting Comfortably?”), ani Oldfieldowi (koszmarne „Earth Moving”). Debiutuje Dream Theater jeszcze z Dominicim na wokalu i jeszcze w pudlowatym imidżu – „When Dream And Day Unite”.

 

Warto:

Gabriel, Peter - Passion (Music for the Last Temptation of Christ)

 

Można:

Anderson Bruford Wakeman Howe - Anderson Bruford Wakeman Howe

Dream Theater - When Dream And Day Unite

Marillion - Seasons End

Jethro Tull – Rock Island

 

I na tym kończymy lata osiemdziesiąte w muzyce prog-rockowej. Jakie były? Nieszczególne. Neo-prog nie spełnił pokładanych w nim nadziei, Marillion mocno usadowiło się na rynku, ale Fish odszedł i sprawa się rypła. Starzy mistrzowie jak już obrali kierunek na mainstream pod koniec poprzedniej dekady – to trzymali się go nadal, vide Genesis. Albo zaczęli grać całkiem co innego – vide King Crimson. Jedynie literki ELP nie zawiodły (oczekiwań).  Kolejne zespoły ograniczały lub kończyły działalność. Inna sprawa to Yes i ich „cyferki” – skład, który dość przypadkowo stał się Yes nagrał album ze wszech miar wybitny – gdzieś na granicy prog-rocka, a rocka w ogóle, nowoczesny, rewelacyjne wyprodukowany, niebanalny muzycznie – idealne połączenie rocka progresywnego i lat osiemdziesiątych – nikt lepiej tego nie zrobił. Inna ciekawa sprawa, która dość dobrze przedstawia status prog-rocka w latach osiemdziesiątych – dwie bardzo ciekawe, jedne z najlepszych płyt dekady, czyli IQ – „The Wake” i Solstice – „Silent Dance” praktycznie przeszły bez echa. Powód?  Wydały je małe wytwórnie, które nie miały środków na odpowiednią promocję. Takie rzeczy w latach siedemdziesiątych się nie zdarzały. Praktycznie każdy zespół prog-rockowy, który miał coś ciekawego do powiedzenia zaistniał na rynku, chociażby na jedną, dwie płyty. Zawsze znalazł się jakiś wydawca, który zainwestował w to trochę kasy i zwykle nieźle na tym wychodził.  W każdym razie sukces Marillion nie spowodował rynkowego renesansu rocka progresywnego, w dalszym stopniu postępowała jego marginalizacja. Można było się zastanawiać, czy jeszcze będzie lepiej, ale jak się wydaje odpowiedź na to pytanie była jedna: Lepiej już było. Przez całą dekadę prog-rock ewidentnie się zwijał. Coraz mniej ciekawych płyt, coraz mniejsze zainteresowanie publiczności i mediów. Podsumujmy – na początku lat osiemdziesiątych prog-rock stracił swoją pierwszoplanową pozycję na rynku muzycznym (w sumie bezpowrotnie),  lądując na jego marginesie, poza tym spopiał i to nie zawsze z wdziękiem. I miał coraz mniej do powiedzenia.

 W latach dziewięćdziesiątych prog-rock przeniósł się już zupełnie do drugiego muzycznego obiegu, a sukces Dream Theater nie było żadną pierwszą wiosenną jaskółką, raczej wyjątkiem od reguły. Paradoksalnie – im mniej o prog-rocku było w mediach, tym ciekawsze rzeczy się tam działy. Może już nie na miarę lat siedemdziesiątych, jednak każdy z nas ma kilka płyt z tamtego okresu za które dałby się poplasterkować. Ale lata dziewięćdziesiąte to temat na zupełnie nowy artykuł. Którego absolutnie nie podejmę się napisać.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.