Kansas – niesłusznie zaliczany bywa do grupy tak zwanych amerykańskich kapel środka jak przesłodzony Journey z Perrym, Boston czy Toto. Nic bardziej absurdalnego. Kansas to potężna rockowa skała. Zarzucano im oczywiście, że są tanimi naśladowcami europejskiego Genesis. Tak zwani eksperci od muzyki kolejny już raz nie popisali się (vide historia Led Zeppelin, ABB z Warrenem Haynesem czy początki działalności Dave Matthews Band). Przyzwyczajeni do oceniania głównego nurtu muzyki amerykańskiej, nie potrafili merytorycznie i sprawiedliwie ocenić propozycji rodzącego się Kansas. Dziś zalicza się ten wybitny zespół do głównego nurtu rocka progresywnego. „…To była długa droga na szczyt…” – śpiewał Gregg Allman.
Kansas jest dla amerykańskiej sceny muzycznej tym, czym był dla europejczyków np. Yes. Yes zabłądził wielokrotnie; Kansas tylko raz, a i tak była to sytuacja wymuszona przez samo życie. Rdzeniem rozbudowanej ornamentyki muzyki tych pięciu facetów z Topeka był hard rock. Jak wspominał przed laty Kerry Livgren – na początku drogi byliśmy w równym stopniu zafascynowani dokonaniami Emerson Lake and Palmer i Genesis z jednej strony, a Allman Brothers Band i Lynyrd Skynyrd z drugiej strony. I jak widać to po latach te fascynacje dały światu fenomenalną, formalnie mocno skomplikowaną muzykę, nie pozbawioną jednak najważniejszego – mocnego hard rockowego pazura. Tego zabrakło europejczykom.
Kansas to najbardziej dynamiczny i agresywny zespół w całej historii szeroko rozumianego rocka progresywnego (fani Dream Theater czy Spock’s Beard posłuchajcie uważnie muzyki Kansas, a w lot pojmiecie skąd czerpali wzorce wasi idole). Nie da się jednak Kansas zamknąć w jednej szufladzie z jakimkolwiek innym zespołem. Przez długi czas nie uznawali żadnych kompromisów. Miało być głośno, ostro, dynamicznie, z całą paletą wszystkich muzycznych kolorów. Od debiutu z 1974 roku po Monolith. Świetnie można podsumować ich działalność w kontekście tego drugiego tytułu. Stanowili jedność. Muzycy więcej niż wybitni: perkusista Phil Ehart, basista Dave Hope, multiinstrumentalista i modus vivendi zespołu w tamtym czasie Kerry Livgren, niezwykle charyzmatyczny skrzypek i wokalista Robbie Steinhardt, gitarzysta Rich Williams i Steve Walsh. Ten ostatni to ciągle jeden z najwybitniejszych wokalistów świata. Mówi się o nim – Walsh: facet o srebrnym głosie. Znakomicie uzupełniał jego mocny, krystalicznie czysty śpiew, bardziej stonowany, a przecież pięknie śpiewający skrzypek Robbie Steinhardt. Muzycy posiedli ogromny dar, w mocno zakręconej, skomplikowanej muzyce udawało im się zachować niepowtarzalną, piosenkową wręcz melodykę. To fenomen na niespotykaną skalę. Długie, potężne kompozycje ozdobiono śpiewem, który natychmiast zostawał w pamięci. Nie sposób więc pomylić nagrań Kansas z kimkolwiek innym. Czegokolwiek posłuchacie natychmiast przychodzi do głowy jedna nazwa: Kansas. Nawet na dwóch świetnych skądinąd albumach, na których nie zaśpiewał Steve Walsh. Zastąpił go John Elefante operujący bardzo podobnym głosem. Sama muzyka może nieco złagodniała, ale to dalej był przecież Kansas. Na szczęście Steve Walsh powrócił. Słuchając takich arcydzieł jak debiut, Song for America, Masque, Leftuverture, Point of Know Return czy późniejszy Freaks of Nature trudno doprawdy wyobrazić sobie, aby zespół zdołał udźwignąć ich ciężar i siłę na scenie; na żywo, przed publicznością. Nic bardziej mylnego. Cała pierwotna moc ich rozbudowanej muzyki eksploduje właśnie na scenie. Wystarczy posłuchać dowolnego fragmentu koncertowego Two for The Show. Ten koncertowy album aż kipi niepohamowaną energią. Ale niestety, ma jeden poważny mankament, jest za krótki. Zawsze pozostaje niedosyt. I tak jest do dziś. Kiedy w 1983 roku Kansas opuszczają Livgren i Hope, los zespołu wydaje się przesądzony. W 1985 roku na szczęście ze Stevem Walshem w składzie powracają. W ekipie pojawił się gitarzysta Steve Morse. W mojej opinii był to najmniej udany okres działalności Kansas. Nie będę was męczył opisywaniem wszystkich przetasowań personalnych jakie miały wtedy miejsce w zespole. PRAWDZIWY KANSAS powstał z kolan w 1995 roku wraz z nagraniem znakomitego albumu Freaks of Nature. Co prawda z oryginalnego składu pozostało trzech muzyków (Ehart, Walsh i Williams) ale nowy nabytek, skrzypek David Ragsdale okazał się strzałem w dziesiątkę. Z gościnną pomocą samego Robbiego Steinhardta udało się na tej płycie przywrócić ducha starego Kansas. Ponownie pojawiła się wyjątkowa, kosmiczna energia, którą zespół tak bardzo zachwycał na swych wczesnych albumach. I w tym składzie Kansas koncertuje z ogromnym powodzeniem do dziś. Ciągle są potęgą i ciągle zachwycają. W tym roku pojawią się za sprawą Agencji Koncertowej Tangerine w Polsce.
Więcej: Progresja Music Zone