Gig ten organizowany był z pewnego szczególnego powodu. Aion już 5 lat robi pewną - być może dla niektórych tak bardzo oczywistą - rzecz. Istnieje. A co jest tego bezpośrednią konsekwencją tworzy muzykę, a może trochę inaczej - tworzy sztukę, wielce niebagatelną i oryginalną.
Koncert rozpoczął się swoistego rodzaju intro, a mianowicie znanej z płyty "Reconciliation", instrumentalnej impresji pt. "Implant". Tam (na płycie), występuje ona jako jeden z "takich" motywów, w pewien sposób organizujących całość płyty, tu stanowiła dobre wprowadzenia w klimat muzyki Aion. Następny był "Into the Abyss" i muszę przyznać że jeszcze nigdy nie wywołał on u mnie tylu pozytywnych odczuć. Zagrany z niezwykłą świeżością i zaangażowaniem, co sprawiło, że już na samym początku zgromadzeni pod sceną mieli tylko jedną, tą najbardziej ekspresyjną możliwość, a wręcz swoistą konieczność, reagowania na płynące z głośników dźwięki. Zaraz później zespół znów "zmuszał" fanów. Tym razem do wyznawania winy. "Guilty". To chyba jeden z najbardziej witalnych kawałków na najnowszej płycie zespołu. Obcowanie z nim na żywo, było oczywiście okraszone wielkim ubytkiem energii u zebranych. "The Lord". Dla mnie była to już druga niespodzianka tego wieczoru. Upłynęło trochę czasu od tego jak ten kawałek był grany ostatnio na koncertach, więc jego obecność na setliście stanowiła po części ukłon w stronę tych, którzy pamiętają czasy debiutanckiego albumu zespołu ("Midian"). Gdy wszyscy już zostali "skazani przez Pana", przekonałem się, że jest to prawdziwy dzień walki i nadziei ("Days of Fight, Days of Hope I"). Ze względu na coraz większy szał pod sceną byłem zmuszony właśnie do walczenia o swoje miejsce i nadziei, że owego nie utracę. No i rozpoczęły się "Nightmares". Problem z opisaniem tego występu, to problem unikania (nieuniknionych) powtórzeń. Zespół na scenie robi swoje, szczególnie, że ten kawałek to jeden z wielu killerów z "Noii", więc atmosfera, także ta w dosłownym znaczeniu stawała się coraz cięższa, w końcu trudno pozostać obojętnym na taki styl grania jaki prezentuję zespół, a reagowanie publiki jest poniekąd implikowane tym co dzieje się na scenie. Możecie mi wierzyć, że chłopaki nie należą do muzyków stojących na baczność podczas swojego setu. Teraz nastała kolej na kawałek ("Time of Reconciliation"), zapowiedziany przez Mariana (dla nie wtajemniczonych - voc), jako tytułowego na ostatniej płycie. Co ciekawe, poprzez charakterystyczne urwanie w pewnym momencie po słowie "stop" ten kawałek otworzył przede mną myślenie o całej tej płycie jako naprawdę nieprzeciętnej. Oczywiście brzmi to co najmniej enigmatycznie, ale... właśnie tak było. Na koncercie, no cóż, klasa sama dla siebie. Chwilę później brzmiał już jeden z najbardziej znanych kawałków Poznaniaków "Holies Unholies". To niesamowite ile w tej muzyce jest emocji i energii zdolnej przenieść się na jej odbiorców, którzy słuchając muszą (!) się jej poddać (chyba, że się wyizolują i jej do siebie nie dopuszczą). Myślę, że większość ma świadomość co chciałbym tymi słowami przekazać. Następny utwór rozpoczął udział w koncercie specjalnie nań zaproszonych gości. Tak więc… Bleeding Heart, a obok Mariana stanęła Magda z Artrosis. Efekt? Po prostu warto było przejechać pół Polski by usłyszeć, w sumie tylko, bądź co bądź, namiastkę oryginału. Wokaliza Magdy nie była złożona ze słów, lecz zastępującego je (może to nieładnie brzmi, wybacz Medeah, ograniczenia) zaśpiewu. Jakich by określeń nie używać, najważniejsze było współbrzmienie owej frazy z pozostałymi elementami tego wałka, które tworzyło swoiste "piękne niebezpieczeństwo" dla zgromadzonych. Właśnie. "Suffering". Track, który w swoim czasie był na jednej ze składanek Metal Hammera (dokładnie nr 10/2000). Kawałek ten, szczególnie, a może przede wszystkim, w swojej drugiej części umożliwia jego aktywniejszy odbiór, co skwapliwie było wykorzystywane przez publiczność. Muszę przyznać, że trzeba mu się faktycznie "poddać" by móc się w nim jakoś zatracić. Być może lepiej się sprawdza na płycie, trudno to ocenić, ale skoro zacząłem to robić to coś w tym jest. "Innocent Pictures". Kolejny klasyk. To stwierdzenie może u kogoś wywoływać uśmiech na twarzy, lecz, no cóż...jego kłopot. Mnie akurat płyta z której on pochodzi szczególnie odpowiada, jest ona moją ulubioną w ICH dorobku , więc mam chyba prawo do takiego stwierdzenia. Odczucia jakie on wywołuje są co najmniej podobne do opisanych przy "Holies Unholies". Świetny refren, prawdziwy koncertowy zabijaka. Pewnie chcieli byście wiedzieć jak brzmi Aion z dwoma bassami na pokładzie. Ano, niektórzy wiedzą. Patent ten został udostępniony zwiedzającym w "10000 Bodies". Tak nisko, a przy tym ciężko jeszcze tego zespołu chyba nie słyszałem. Przy rozmiarach klubu tworzyło to faktycznie wrażenie. Szczególnie, że dodatkowy bass, w pewien sposób dopełnił brzmieniowo utwór, a wiadomo co taki układ (ciężko, oj nawet bardzo) znaczył dla publiczności. "Biedni" byli ci pod barierkami (wiem, co mówię). Nie mogę wiedzieć ilu czytających tą relację zna utwór grupy Death "Spirit Crusher" z ich (dosłownie) ostatniego studyjnego materiału. Pewien motyw z tego utworu nagminnie kojarzy mi się z początkiem "The Anthem of Victory".(spokojnie Aion był pierwszy). W tym utworze także zaśpiewała Magda. A kawałek jest kapitalny, jeden z najlepszych na "Midian" i na pewno wart by był stałym elementem programu koncertów. Można (nawet trzeba) przy nim robić z głową bardzo charakterystyczne, cyklicznie powtarzalne ruchy. I stało się. "Killing Time". Na ten moment zawsze czekam podczas koncertów tej grupy, a tego wieczoru miał on być wykonany z gościnnym udziałem poznańskiego chóru Fermata. To było coś niezapomnianego. Mógłbym co prawda próbować opisać to co się działo ze mną i wokół mnie podczas trwania tego utworu, ale czy to jest potrzebne? Myślę że przemilczenie będzie tu równo uprawnione. Może jeszcze raz powtórzę, gdyby ktoś nie akceptował mojego podejścia: "Killing Time" wykonany z chórem. Panie i panowie, proszę zdjąć czapki. SZTUKA ma nowe-stare oblicze. Po próbie morderstwa, zespół przygotował coś specjalnego, a jednocześnie mniej pachnącego krwią. Panowie: Łukasz M. (Migdał - kb.) i Dominik J. (Młody - lead g.) są poszukiwani za nietuzinkowe opanowanie swoich instrumentów. Mam nadzieję, że już wiecie co było następnym elementem koncertu. Do tego momentu z pewną premedytacją pomijałem fakt, w każdym utworze mogliśmy usłyszeć jak Młody opanował sztukę grania solówek, a opanował ją w stopniu nie tak znowu często spotykanym, (Dominik wyrazy poszanowania). Jeszcze bardziej potwierdził to kiedy na scenie pozostali tylko on i Migdał, który odegrał motyw znajdujący się na płycie za "Headless Cross" i szczególnie w ostatniej fazie swojego występu pokazał, że przez te wszystkie lata nie próżnował. Tytuł ten już wymieniłem, więc tylko tyle... Aion + Grzegorz Kupczyk (nie lubię truizmów, więc pominę komentarz) NA ŻYWO zagrali klasyk (bynajmniej nieklasycznego składu) Black Sabbath. Może gdyby w oryginale śpiewał Ozzy, a na perkusji grał by Ward , to bym się wahał, ale...nie. W wykonaniu w/w zestawu brzmiał ten utwór lepiej - to złe słowo, po prostu zaczął on żyć. To TRZEBA usłyszeć na koncercie by wiedzieć co mogłem mieć na myśli. Nie, nie wyobrazi sobie pan/pani tego, niestety. Bilet kosztował tylko 13 zł. "Land of Dreams". Jeden z pierwszych kawałków Aiona jakie usłyszałem, kiedyś na składance firmy, której nazwy nie wymienię, by nie robić jej reklamy, na którą nie zasługuję. Nieważne. Znów gościnnie Magda. Znowu mógłbym pisać dużo za dużo, ale czy to o to chodzi, by powielać schematy. Chyba nie. Kto choć raz słyszał ten utwór na żywo myślę, że nigdy tego nie zapomnie. Kto nie miał tej przyjemności to (wybaczcie) i tak by nie zrozumiał, a może przede wszystkim wszystkie moje starania ujęcia tego w słowa były by tylko jakimś dalekim odbiciem istoty muzyki, o której bym pisał. Można o wierszu napisać, że składa się z, wiadomo, można próbować go interpretować, ale i tak on żyję swoim życiem, niezależnym od nas, a tylko pozostawiającym w nas przy odbiorze jakiś fragment, tego swojego istnienia. W muzyce jest to jeszcze bardziej intensywne. Może ktoś pomyśli, że po prostu brakuje mi "narzędzi" by opisać ten utwór, i może będzie miał rację, niemniej jednak do lepszej oceny sytuacji zapraszam do mojego wnętrza ("przepraszam" za patetyzm, ale nie jestem przyzwyczajony pisać o takich sprawach, jak o kartoflach.). W utworach Aion np. w następnym na koncercie "The Meeting" można odnaleźć, ciekawą receptę na tworzenie muzyki. Utwór krótki, dosyć prosty w swej strukturze, z czytelnym tekstem, no i oczywiście solówka. Tak samo tego wieczoru. Mocno i konkretnie. Czyżbyśmy mieli pięć żywiołów? Oj, tego wieczoru klub Blue Note faktycznie mógł być "złym miejscem" dla osób, którzy przyszli sobie postać i popatrzeć. Przy tej muzyce to raczej mało możliwe. Zespół dosyć skutecznie zmuszał do nadwerężania mięśni karków, nóg, i innych tym podobnych. I wyraz zmuszać , któryś raz już przeze mnie powtórzony, jest jak najbardziej na miejscu. Mowa oczywiście o utworze "Bad Place". Powoli koncert dobiega końca lecz jeszcze przed napisami pewna rzecz, która przeszła już do historii tego zespołu i tej muzyki w ogóle: Po raz pierwszy na żywo, oczywiście z udziałem chóru - "O Fortuna". Jeśli ktoś słyszał wersję Theriona (ja bardzo cenię ten zespół), to jest ona tylko cieniem tego co można było usłyszeć tej, tak bardzo pamiętnej niedzieli. Pozostawię to waszej wyobraźni (to, że jest ona tutaj niedostatecznym środkiem "poznania" podtrzymuje, ale słowami też niewiele zdziałam). Zaraz potem usłyszeliśmy.. po raz drugi "O Fortuna", oczywiście na życzenie publiki, która była pod wrażeniem bezpośredniego obcowania z tym majstersztykiem stworzonym przez niejakiego Carla Orffa. Na końcu programu, pod 22 numerem był taki dziwny napis - "Temple of Love". Lubicie "Świątynie Miłości", no powiedzcie, lubicie? Jeżeli jest ktoś kto nie zna tego utworu (wszelkiej maści ortodoksów usprawiedliwiam, no chyba, że gotów), to zaręczam, że po usłyszeniu go w wersji koncertowej ala Aion miałby tylko jedną odpowiedź, na powyższe pytanie. Ten jednostajny riff, charakterystyczna melodyka wokalu... no przecież sami wiecie.
Jako bissy usłyszeliśmy jeszcze raz "Killing Time" (chór), tu powinien być tytuł, którego niestety nie pamiętam i "Bleeding Heart" oczywiście z Magdą. I to już był koniec. Co ciekawe, obowiązkowe w takich wypadkach "Sto lat" było zaśpiewane w środku koncertu, no cóż w Wielkopolsce mają może trochę inne obyczaje.
Nie powiem, rozrosła mi się trochę ta relacja, choć i tak dosyć lapidarnie wszystko komentowałem. Podsumowanie na pewno sami możecie wyczytać gdzieś między wierszami. Powiem tylko tyle - Aion dla mnie jest obok Vadera i Acid Drinkers najlepszym zespołem koncertowym w Polsce. Gdyby ktoś jednak potrzebował szerszego ujęcia sprawy, to zapraszam do korespondencji, na pewno by mnie to bardzo ucieszyło, gdyby ktokolwiek coś na temat tego co napisałem pomyślał i później umiejscowił to na kartce/monitorze w celu wymiany wrażeń, opinii itp.
Na koniec chciałbym pozdrowić cały zespół i jeszcze raz życzyć im, by osiągnęli na scenie (czytaj: rynku) taką pozycję na jaka od dawna zasługują. Pozdrawiam także osoby "okołozespołowe" (Dagmara, Agata, Alicja, Pluto i inni), a także ludzi (trzech chłopa), którzy mi towarzyszyli w podróży i na koncercie (jesteśmy chorzy - szczególnie ty Pawle). Będę długo wspominał te 2 dni.