Trzy i pół roku musieliśmy czekać na ponowne spotkanie z zespołem Yes. Poprzednie koncerty, w marcu 1998 roku, nie do końca zadowoliły fanów zespołu. Zespół wtedy akurat znajdował się na kolejnym zakręcie swojej historii – odszedł Rick Wakeman, w składzie pojawił się Billy Sherwood, promowana wtedy płyta Open Your Eyes nie zaliczała się, mówiąc oględnie, do największych osiągnięć grupy – i koncerty też pozostawiły spory niedosyt, zarówno pod względem repertuarowym, jak i wykonawczym. Gdy w zeszłym roku Yes grał w Ameryce cykl koncertów pod nazwą Masterworks, prezentujący najwspanialsze utwory zespołu, polscy fani gryźli palce z zazdrości – zwłaszcza, gdy po wyrzuceniu Igora Koroszewa przyszłość zespołu stanęła ponownie pod znakiem zapytania. Jednak rok później Yes jeszcze raz ruszył w trasę z prawie tym samym repertuarem, tym razem wspomagany przez orkiestrę symfoniczną, i trasa objęła wreszcie Polskę.
Pół godziny po dwudziestej na scenie pojawiła się najpierw orkiestra, która zagrała uwerturę z utworu Give Love Each Day z nowej płyty, a za chwilę panowie Anderson, Howe, Squire i White, wspomagani przez młodego klawiszowca Toma Brislina. I od razu wycelowali w nas pocisk najcięższego kalibru. Close To The Edge! Kwintesencja nie tylko stylu Yes, ale chyba i rocka progresywnego w ogóle, utwór-legenda, zagrany zaraz na początek. Niebezpiecznie tak zaczynać, bo zespół jeszcze nie w pełni rozgrzany, brzmienie nie do końca dostrojone, a i publiczność dopiero zdążyła zakończyć kuluarowe rozmowy i zająć miejsca. Niebezpiecznie tak zaczynać, bo co można zagrać potem? Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki Seasons Of Man, pomyślałem sobie, że tak naprawdę teraz już mogę iść do domu, bo nic mnie tu już bardziej nie poruszy. Jak bardzo się myliłem!
Po Close To The Edge usłyszeliśmy Long Distance Runaround, a potem – chyba dla odprężenia – najsłabszy fragment nowej płyty zespołu, singlowy Don’t Go, którego drugą część Jon śpiewał przez tubę. Ale zaraz za chwilę zrobiło się znowu goręcej, bo zabrzmiał chyba najpiękniejszy fragment Magnification – In The Presence Of (wstęp zagrał osobiście Alan White, który przeniósł się na chwilę za klawiaturę). Nawet ta część publiczności, która utworu nie znała, przyjęła go ciepło. Po czym Jon zapowiedział Gates Of Delirium. Najdłuższy, najtrudniejszy, najbardziej awangardowy utwór Yes, najdalszy punkt osiągnięty przez zespół w jego podróży w krainę muzycznej progresji. Bardzo długo nie wykonywany na koncertach. Nie ukrywam, że nie jestem w stanie opisać tego, co się działo w Spodku przez następne dwadzieścia kilka minut. Organizatorzy nie dostarczyli klęczników, więc słuchałem i oglądałem w pozycji siedzącej, za to z szeroko otwartymi ustami. Nie tylko ja. Trzykrotnie utwór przerywały burzliwe oklaski: żegnały najpierw partię improwizowaną, a potem całą środkową część utworu, witały Jona, gdy zaczynał śpiewać „Soon”. Na koniec katowicka publiczność urządziła zespołowi standing ovation. Gwoli recenzenckiej uczciwości należy dodać, że dla części osób obecnych na koncercie muzyka Yes stanowiła zbyt poważne wyzwanie artystyczne – niektórzy po prostu zrezygnowali z dalszego oglądania koncertu. Tym razem Yes nie miał w programie artystycznych kompromisów.
Nie chcę opisywać szczegółów, nie chcę pisać, jak brzmiał bas, a jak perkusja, nie chcę, by drzewa przesłoniły las. Napiszę tylko, że po Gates... swój solowy fragment miał Steve Howe, cały zespół bez orkiestry wykonał Perpetual Change, po czym już z orkiestrą Starship Trooper. Jon celebruje zapowiedź, opowiada, jak rozmawiał przed koncertem z młodocianymi fanami. „Znacie Close To The Edge?” „Znamy”. „Znacie Gates Of Delirium?” „Znamy”. „A znacie Starship Trooper?” „A co to? Jakiś film?”. Po tych kilkunastu minutach w Spodku wszyscy chyba zapamiętali, co to jest Starship Trooper. Popisy zespołu, a szczególnie Squire’a podczas Wurm publiczność znowu nagradza owacją na stojąco. And You And I. I wreszcie kolejna kulminacja – Ritual. Koncert jest rytuałem, w trakcie którego tworzy się połączenie („you have this word in Polish – connection”) pomiędzy zespołem a publicznością. Tak było w Spodku. Najbardziej widowiskowy fragment koncertu, kiedy to cały zespół gra na instrumentach perkusyjnych: Alan na swoim zestawie, Chris na wciągniętym tymczasem zestawie kotłów, Jon na jakichś miotełkach, nawet Tom grający na swojej klawiaturze na „perkusyjny” sposób. Standing ovation po raz trzeci. Na koniec – tradycyjnie I’ve Seen All Good People i Roundabout na bis. W sumie dwie godziny i pięćdziesiąt minut MUZYKI.
Podkreślano, że taką listę można sobie było tylko wymarzyć. Że od niepamiętnych czasów Yes nie grał w czasie jednej trasy aż trzech dwudziestominutowych utworów. Należy jednak zwrócić uwagę także na doskonałą dramaturgię koncertu, umiejętne dozowanie napięcia i rozłożenie akcentów. Może tylko zakończenie mogło być inne. I’ve Seen All Good People i Roundabout nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia. Ale co mogło zrobić wielkie wrażenie po Ritualu? Dostaliśmy i tak niesamowicie dużo.
Muzycy. Jon pełen energii, skłonny do żartów i dialogu z publicznością, grający na gitarze akustycznej i różnych przeszkadzajkach, ale przede wszystkim śpiewający. Na początku wydawało się, że Jon już nie ma tych możliwości głosowych co kiedyś, że w Close To The Edge i In The Presence Of nie daje rady zaśpiewać idealnie swoich partii. Ale już od Gates Of Delirium był zachwycający. Dla mnie jednak bohaterami koncertu byli Steve Howe i zwłaszcza Chris Squire. Jak oni się różnią! Steve to profesorski spokój, Chris – niesamowita energia. Ale w obu przypadkach imponująca wirtuozeria.
Orkiestra. Były zastrzeżenia, że grała za cicho. Moim zdaniem niesłusznie. To był koncert Yes i to muzycy Yes byli najważniejsi. Orkiestra ubarwiała brzmienia, komentowała, ale rzadko wysuwała się na plan pierwszy. Myślę, że na podkreślenie zasługuje co innego. Entuzjazm, z jakim oni (a raczej one, bo orkiestra składała się głównie z dziewcząt – w większości tak na oko rówieśniczek Gates Of Delirium, jeśli nie Awaken) grali. Entuzjazm, którego źródłem mogła być reakcja publiczności, ale mogła też być sama muzyka zespołu. Myślę, że wszyscy, którzy widzieli, jak skrzypaczki reagowały na Gates Of Delirium w tych chwilach, gdy same nie grały, zgodzą się z tą opinią.
Katowicki koncert zalicza się do wydarzeń takiej rangi, wobec których recenzentowi po prostu brakuje słów. Często żałowałem, że urodziłem się w złym czasie i miejscu i nie było mi przez to dane oglądać najwspanialszych wykonawców progresywnych na ich najwspanialszych koncertach. Nigdy już chyba nie zobaczę King Crimson wykonujących Starless, ani Pink Floyd grających Atom Heart Mother. Zobaczyłem Yes wykonujący Close To The Edge, Gates Of Delirium, Starship Trooper, And You And I i Ritual. I myślę, że TAKIEGO koncertu Yes nie zobaczyłbym ani w 1973, ani 1974, ani 1977 roku.
Never underestimate the power.
Lista utworów:
Uwertura - Give Love Each Day
Close to the Edge
Long Distance Runaround
Don't Go
In The Presence Of
The Gates Of Delirium
solo Howe'a: Corkscrew / Mood For a Day
Perpetual Change
Starship Trooper
And You And I
Ritual
I've Seen All Good People
bis: Roundabout