Właściwie wszystko, co związane było z tym koncertem toczyło się nie tak. A to najpierw nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie i kiedy można będzie kupić bilety, a to jakieś niespodziewane wydatki, a to konieczność zostania w pracy dłużej ... nie, żebym narzekał :-).
Na koncert dojechałem właściwie w ostatniej chwili. Już po czasie, ale na szczęście artyści się też spóźnili. I od razu dodatkowe zdziwienie. Tzn. niby wiedziałem, że koncert jest w kinie, ale mimo wszystko ... lekko mnie skołował widok publiczności rozłożonej w rzędach krzeseł.
Quidam wyszedł na scenę krótko po 19 –stej i zaczął od razu od ostrego kawałka. Mnie to nagranie przypomniało troszkę ... „Pressure Points” Camela, z tym, że gitarę Latimera zastąpiła godnie wokaliza Emilli. Przyjemne nagranie, nie powiem. Dalej też utrzymali wysoki poziom, co tym przyjemniej piszę, że ... niespecjalnie przepadam za muzyką tej polskiej grupy. Cały koncert Quidam trwał ponad godzinę i gdy zespół zaczął się wreszcie rozkręcać, okazało się, że muszą już kończyć. A na koniec zagrali No Quarter Led Zeppelin. Nieźle, nieźle. Byłoby rewelacyjnie, gdyby wokalistka trochę lepiej zaśpiewała swoją partię... Czepiam się ? Niestety to prawda. Emila wypada lepiej w polskich tekstach, a i te trzeba lubić, by nie przeszkadzało to w odbiorze muzyki. Muszę jednak oddać zespołowi honor, że robił wszystko, by rozruszać publiczność. A ta niestety siedziała, jak w mafijnym kinie (nogi w betonie, te sprawy;-). Jednak odbiór muzyki był bardzo dobry. Widać było zadowolenie na twarzach fanów, a o nich przecież, a nie o takich malkontentów, jak ja chodziło.
A RPWL ? No coż ... ich koncert właściwie to był poprawny. Ale czegoś mi brakuje w tej muzyce. Zdecydowanie niekorzystnie (że się tak delikatnie wyrażę) wypadł wokalista. Tzn. wypadłby bardzo dobrze, gdyby stał sobie z tyłu przy Moog’u i pogrywał na nim. Ale on uparł się śpiewać. No ... a to mu nie wychodziło zbyt dobrze. Zresztą ... partie wokalne były najsłabsze: wokaliście nie szło śpiewanie, chórki kolegów zawodziły (dosłownie :-). Dość powiedzieć, że najjaśniejszym punktem występu było całkiem nieźle zagrane Welcome To The Machine z repertuaru Pink Floyd. Reszta kompozycji ... – no cóż, wydaje mi się, że równie dobrze można tego posłuchać z płyty i nie trzeba wydawać pieniędzy na koncert.
Najbardziej zaskoczył mnie dźwięk. Zaskoczył w pozytywnym aspekcie. Chyba najlepsza mała sala w Poznaniu, w której byłem na koncercie art – rockowym. I to jedyna dobra rzecz, jaką mogę powiedzieć o tym koncercie.
Taaaaa.... właściwie wszystko, co związane było z tym koncertem toczyło się nie tak.
„Nie, nie kochanie, nie chcę kawy.
Nie zdawałem sobie sprawy, że to jest ryzyko i ...
To był fatalny dzień – nie chcę więcej takich dni”