Na koncerty marillion w Polsce musieliśmy poczekać niemal dokładnie 6 lat. W mroźny listopad 1995r. w atmosferze wyborczej gorączki (druga tura wyborów - Wałęsa versus Kwaśniewski) panowie z Aylesbury promowali w naszym kraju wyśmienity album Afraid of sunlight.. Wtedy wszystko wyglądało inaczej. Wydawało się, że zespół jest tylko o krok do odbudowania popularności, jaką posiadał w "rybnym" okresie. Historia potoczyła się jednak inaczej. Rozwód marillionu z EMI skazał nas polskich fanów na długą marillionową nieobecność w Polsce. Aż do teraz. I oto znów mamy okazje zobaczyć cóż wart jest ten zespół na żywo.
Drugi polski koncert z trasy anoraknophobia tour zaplanowano w hali Astorii w Bydgoszczy. Wybór miejsca niezbyt chyba szczęśliwy, bo akustyka tego miejsca jest fatalna. W przeciwieństwie do wydarzeń z dnia poprzedniego w Krakowie tu w Bydgoszczy ochrona nie uległa psychozie wywołanej przez Osamę bin Ladena i spółkę. Nikt nawet nie zaglądał do plecaków, nie mówiąc już o jakimś obmacywaniu. Pełna swoboda, kultura i sprawna organizacja. Żadnych przepychanek, nerwowości i dłużyzn. Niemal punktualnie o ósmej na scenę wkroczył support band (wybaczcie, nazwy nie zapamiętałem). Na początku musiał pokonać niespodzianki, jakie na naszych oczach przygotował mu Eric Nielsen z ekipy marillion (banany zamiast mikrofonów i na stołkach, zaplastrowana klawiatura). Sama muzyka trójki młodych Brytyjczyków (wspieranych w pewnym momencie przez samego Steve Rothery) nie bardzo mnie przekonała. Loud&heavy - głośnio i ciężko. Choć oczywiście mieli kilka dobrych chwil. Muzycy marillion co jakiś czas pojawiali się przy scenie obserwując młodszych kolegów. Publiczność była nastawiona pokojowo, żadnych nieeleganckich zachowań nie zaobserwowałem.
Pół godziny dla techników i .....na początek This Strange Engine. A zatem od pierwszych chwil miało być ambitnie. Skromne efekty sceniczne i fatalna akustyka nieco psuły ogólne wrażenie, ale zespół prezentował się wyśmienicie. Steven Hogarth był w doskonałej kondycji wokalnej (no może nie do końca - w górnych rejestrach miewał jednak pewne problemy) koncentrował na sobie całą uwagę specyficzną dla siebie mimiką i gestykulacją. Lista utworów tego wieczoru była naprawdę imponująca: Quartz, When I Meet God, Goodbye to all that, Out of this world (sic!!!), This is the 21st Century, Map of the world (poprzedzony marketingową wypowiedzią Stevena H. promującą internetową witrynę marillion.com oraz nowy singiel i wykonany przy baletowym wsparciu techników i członków zespołu towarzyszącego). Zespół zagrał też suitę This Town-Rakes Progress-100 Nights i Afraid of sunlight. Podstawowy program zakończył się brawurową wersją utworu King.. Pierwszy bis znów przywołał najmilsze wspomnienia Great Escape z przecudownym finałem follin' from the moon (i wzruszającą partią solową Stevena Rothery). Gdy zespół ponownie zszedł ze sceny cześć publiczności zaczęła opuszczać salę. Ich strata bo drugim bisem okazała się mega niespodzianka SUGAR MICE z płyty Clutching at straws. Nie przypominam sobie, by marillion gdziekolwiek grał na tej trasie utwory z okresu Fisha - publiczność w Bydgoszczy została wyróżniona!!!.
Trzecim ostatnim bisem marillion rozpalił zebranych do czerwoności najpierw owacyjnie przyjętym Easter, potem wspólnie "odskakanym" Between You and Me w trakcie którego scena zaludniła się członkami ekipy technicznej zespołu oraz trójką z zespołu towarzyszącego. Utwór wprawdzie kiepski, ale wykonanie ogniste - w sam raz na zakończenie występu. Kilkadziesiąt minut po koncercie muzycy wyszli do zebranych przed szatnią. Pierwszy Pete Trewavas - wyszedł niemal niezauważony - po prostu nagle pojawił się obok nas. Malutki, niezwykle sympatyczny wyglądający w krótkich włosach niemal jak kumpel ze szkolnej ławy, Pete nikomu nie odmówił wspólnej fotografii, czy autografu. Steve Hogarth gdy tylko się pojawił zginął w tłumie fanów i ... fanek. Był również bardzo miły i coraz bardziej wyluzowany, w czym z pewnością pomagała mu zawartość butelki, którą ktoś mu podał. Pod koniec był już niezwykle wylewny, nie wiem czy jego żona byłaby z tego zadowolona, ale żeńska część marillionowych sympatyków, na brak czułości narzekać nie mogła. Steve Rothery pojawił się na krótko, ale uprzejmość i swoista elegancja wprost od niego promieniowały. Podpisując moją płytę nie omieszkał zaznaczyć, że jego żona również nosi imię Joanna (prosiłem o dedykację dla mojej żony - Joanny). Ian Mosley podobnie jak Pete był do dyspozycji wszystkich. Tylko Mark Kelly nie pojawił się ani na moment. Szkoda.
Podsumowując sam występ nie mogęsię jednak powstrzymać od refleksji, że chyba się przez te 6 lat zestarzałem. Moje gardło jest dziś (kilka godzin po występie) w wyśmienitym stanie. Może to jednak sam zespół wypadł nieco gorzej niż w latach 1994 i 1995. Ponadto w okresie, gdy zespół nie występował w Polsce marillion przygotowywał na koncerty niesamowite wersje swych utworów, często bardzo różniące się od studyjnych pierwowzorów. Wystepy obfitowały w różne niespodzianki i smaczki. Tu panowie po prostu zaprezentowali wybrane przez siebie utwory w wersjach zbliżonych do znanych z płyt. Największe różnice dostrzec można było w partiach instrumentów klawiszowych - Mark Kelly tego wieczora nie zamierzał się przemęczać, choć oczywiście jakichś "wpadek" nie było. Może moja ocena jest niesprawiedliwa, ale mam odczucie, jakby marillion zaprezentował występ w wersji dla ubogich krewnych - poprawnie, uczciwie, ale bez tego mistycyzmu i niezwykłego klimatu jaki towarzyszył trasom brave i afraid of sunlight. No ale może to po prostu ja się zestarzałem.
Na koniec jeszcze kilka słów o publiczności. Zaskoczyła mnie rozpiętość wiekowa. Byli przedstawiciele starszej generacji, niektórzy "na oko" starsi od moich rodziców. Bywały całe rodziny. Sporo było przedstawicieli mojego pokolenia: niemal i dopiero co trzydziestolatków. Ciekawe jednak, że bardzo dużo było osób bardzo młodych, takich, które z pewnością nie mogły znać zespołu z okresu gdy wokalistą był Fish. Być może dlatego po raz pierwszy na tej trasie nie usłyszałem tego idiotycznego skandowania "gdzie jest Fish, gdzie jest Fish?" Teraz należy tylko cierpliwie czekać na następny album i występy w naszym kraju. I miejmy nadzieje, że moje dzieci nie będą do tego czasu miały matury w kieszeni.