Zwykle trzymam się z dala od undergroundowych rockowych koncertów, na których najczęściej można usłyszeć banalnego rock'n'rolla lub wywrzaskiwany rodzaj metalu.
W muzyce preferuję profesjonalistów i ludzi z twórczym podejściem do tematu - a o takich bardzo trudno. Tym większym zaskoczeniem okazuje się warszawska grupa Indukti, którą kolejny raz miałem okazję obejrzeć na żywo 17 marca w akademiku SGGW przy ul. Grenadierów. Był to mój trzeci kontakt z tym zespołem i na pewno nie ostatni - uzależnienie postępuje w szybkim tempie i nie zamierzam opuszczać żadnego ich występu - a planują regularne koncerty. Pierwsze, co przykuwa moją spaczoną uwagę, to oczywiście "progresywne" wpływy, przejawiające się w rozwiniętych kompozycjach i ciekawych strukturach rytmicznych. Skład zespołu obejmuje dwie gitary (Piotr & Bartek), bas (Maciek), perkusję (Michał) i elektryczne skrzypce (Ewa). Brzmienie jest więc ostre i wraz ze sposobem budowania utworów przywodzi na myśl King Crimson z okresu Red. Prawdę mówiąc, jeden z nich jest wyraźnie stylizowany na crimsonowski Starless. Jednak inspiracje Indukti płyną także ze strony najciekawszych przedstawicieli alternatywnego rocka, takich jak Primus, a szczególnie Tool. Indukti przejawia to samo dążenie do transowości, przez wielokrotne powtarzanie pewnych motywów przy narastającym napięciu emocjonalnym. Ich muzyka to zatem przede wszystkim inteligentnie kreowane emocje, brak tu miejsca na jałowe popisy instrumentalne. Nawet skrzypce, instrument doskonale nadający się na solowy, rzadko wychodzą na plan pierwszy, ale wspólnie z gitarami uczestniczą w budowaniu klimatu.
Mimo, że zespół w obecnym składzie jest ze sobą od niedawna, zaskakuje dużą dojrzałością i wrażliwością kompozycyjną. Od razu czuje się, że muzycy mają swoją własną wizję muzyki i czerpią ogromną radość z przedstawiania jej odbiorcom. Emocjonalny sposób grania, objawiający się na ich twarzach, dodatkowo przykuwa uwagę. Piątkowy koncert Indukti, trwający niecałą godzinę, przeleciał jak błyskawica i miałoby się ochotę na więcej, ale cóż, trzeba poczekać, aż przybędzie materiału. Na razie mają około pięciu długich utworów - a są na tyle dumni, że coverów grać nie chcą. Ten występ był chyba najlepszy z tych, które widziałem, przede wszystkim pod względem nagłośnienia. Tymczasem trzeba pilnować kolejnego koncertowego terminu. Ci ludzie naprawdę mają talent i liczę, że wkrótce ktoś ich zauważy. Planet Caladan na pewno będzie im w tym pomagać. Wkrótce w dziale "artrockowy underground" pojawi się szerszy opis zespołu.