Jako że jeszcze lipiec, to czas na doroczną recenzję jakiejś archiwalnej płyty Uriah Heep.
Kiedy kilkanaście lat temu Piotr Kosiński przyniósł do studia Nocy Muzycznych Pejzaży nową płytę Uriah Heep, klnąc się na głowy swoich nieletnich dzieci, że jest to naprawdę dobra płyta, to pewnie niewielu mu uwierzyło. – Eche, dobra, na pewno. I cztery malutkie. Ale puścił jeden utwór, drugi, trzeci – faktycznie, dobre to było. Można powiedzieć, że zanosiło się na to od kilku lat. Już na „Different World” można było znaleźć przebłyski dobrego grania, a „Sea of Light” zebrał ciepłe recenzje (chociaż jeszcze nieco na wyrost) – widać, że forma rosła. Na pewno pomogło to, że zespół do dobrych dziesięciu lat grał mniej więcej w tym samym składzie, a przede wszystkim, że skończyła się karuzela z wokalistami i Bernie Shaw okazał się sensownym następcą Byrona.
„Sonic Origami” w całości posłuchałem dopiero kilka lat później, kiedy ją sobie kupiłem. Mimo, że nie była to półka z przecenami, czy promocjami, nigdy nie żałowałem pieniędzy, które na nią wydałem. Okazało się Piotr Kosiński miał rację – faktycznie jest dobra, w całości. W porównaniu z dwoma ostatnimi i wieloma tymi najbardziej klasycznymi trochę inaczej brzmi, tak bardziej po amerykańsku – AOR-owe refreny, amerykańskie klawisze (przewaga syntezatorów nad organami), ale też porządne hard-rockowe riffy i uczciwy rockowy wykop. Sprawdza się to jakoś, a nawet lepiej niż jakoś. Chociaż w „I Hear Voices” trochę się to wszystko gryzie – mamy znakomity, klasycznie jurajkowy riff, z takich najbardziej klasycznych, dobre canto, a tu bęc – AOR-owy refrenik i to jeszcze do tego nie najlepszy – taki lekko wymęczony Starship. W innych utworach też by się pewnie takie „kwiatki” znalazły – zbyt plastikowe klawisze, banalne refreny (już o tekstach nie wspomnę, bo w ogóle lepiej pominąć je milczeniem, ale spoko, znam gorsze) i tym podobne, ale zawsze potrafią się wybronić czymś innym, bo nie pamiętam, żeby coś szczególnie mi się nie podobało. A „I Hear Voices” rzuca się szczególnie w uszy, że tu kontrast między zwrotkami, a refrenem jest największy. Niekiedy trochę za bardzo jak na bycie Uriah Heep wędrują w amerykańskie rejony, ale jak mnie skleroza nie myli, zdarzało im się to i wcześniej, z dużo gorszym skutkiem. Tu przynajmniej te numery jakoś sensownie sklecono, na przykład "Perfect Little Heart", ballady „Heartless Land” i „Across The Miles”(ale to numer Jima Peterika z Survivora, to nie dziwi). Tylko, żeby nikt nie myślał, że niektóre są takie, a niektóre takie – zdecydowanie nie. Wszystko to jest utrzymane w jednym stylu i porusza się w granicach wyznaczonych przez hard-rocka, AOR i po części (najmniejszej) rock progresywny (powiedzmy „The Golden Palace”).
To album bardzo przyjazny słuchaczowi, nie tylko dlatego, że technicznie bez zarzutu (co powinno być normą), ale dlatego też że dla nieco bardziej osłuchanego fana hard-rocka jest to płyta stricte rozrywkowa, na każdą okazję, także kiedy nie chce nam się zbytnio wysilać umysłowo, a mamy ochotę posłuchać czegoś mocniejszego i melodyjnego. Na przykład świetnie nadaje się na poranny rozruch przed robotą. Co prawda długa jak miesiąc bez wypłaty, ale bez żadnych wpadek. Bez żalu wywaliłbym może ze dwa utwory, ale nie więcej i to tylko dlatego trochę od całości odstają, a nie dlatego, że są całkiem do niczego.
Jeżeliby tak porównać „Sonic Origami” do dwóch ostatnich płyt, to jako całość lepsze jest od ostatniej, ale „Into The Wild” ma lepsze momenty. Za to ma lepsze momenty od „Wake The Sleeper”, ale jako całość jest słabsza, do tego „Wake…” to taka klasyczna rasowa Jurajka, jakiej dawno już nie było. Zastanawiam się czy bardziej siedem z dużym plusem, czy osiem z dużym minusem. Hm… zastanówmy się: słuchalność – osiem i pół, fajność – dziewięć, muzycznie – siedem i pół, rasowość – siedem, bo trochę skundlone. No cóż, jak nic wychodzi osiem z minusem. Niech będzie.