ArtRock.PL: Pozwól, że naszą rozmowę zacznę od… życzeń. W dniu dzisiejszym kończysz 33 lata.
Piotr Rogucki: A, tak, tak… (śmiech)
A: Wiek Chrystusowy to ponoć dla mężczyzny szczególny czas. Wielu podejmuje jakieś przełomowe decyzje. Ty wydałeś swoją pierwszą solową płytę.
PR: No…, właściwie wydałem płytę mając 32 lata, a dopiero dziś kończę 33.
A: Zgadza się. Powiedzmy zatem, że grasz pierwszą solową trasę koncertową w tym szczególnym czasie. Z pewnością to przypadek, jednak przyznasz, że ta zbieżność jest niezwykle symboliczna.
PR: Faktycznie wyjątkowa. Wiesz, pyta mnie o to już drugi dziennikarz i przyznam się, że nie zastanawiałem się nad tym. Nie jestem osobą, która podejmuje tego typu decyzje świadomie i wydaje mi się, że ta decyzja pojawiła się jakby samorzutnie. No cóż, liczę na to, że będzie to miało jakiś wpływ na moje życie i mam nadzieję, że nie dojdzie do jakiegoś rozdwojenia jaźni, które skończy się jakąś chorobą psychiczną.
A: To tak naprawdę twoje drugie muzyczne otwarcie. Najpierw był debiut z Comą, teraz debiut solowy. Czy mógłbyś porównać emocje jakie towarzyszyły ci w związku z wydaniem tych albumów? No i czy da się te odległe już od siebie w czasie wydarzenia, z zupełnie innym bagażem doświadczeń, porównać?
PR: Tak. Zarówno w jednym jak i w drugim przypadku kosztowało mnie to bardzo dużo wysiłku psychicznego i fizycznego. Okazuje się, że w tym kraju bardzo trudno jest debiutować. Jeżeli nie ma się zgranej ekipy, nie jest się w jakiś sposób dogadanym, nie ma się układów albo… jeżeli nie wygrasz „Idola”, to bardzo ciężko ci zadebiutować. Tak było w przypadku Comy, mimo że dostaliśmy swoją szansę. I z tej szansy chcieliśmy skwapliwie skorzystać, bo wierzyliśmy, że może nam się udać. Mimo tego, na swojej drodze spotkaliśmy ogromną nieufność ludzi pracujących w wytwórni fonograficznej, którzy bardzo uprzykrzyli nam życie, zanim ta płyta ujrzała światło dzienne…
A: Stąd słynny singielek z charakterystycznym tytułem wyrażającym to?
PR: A który?
A: PWP…
PR: Aaaa, tak! To prawda! Ale wiesz, to było jeszcze przed wytwórniami i pierwszą płytą. PWP, czyli Pierdolimy Wytwórnie Płytowe. To był nasz pierwszy niezależny singiel i sądziliśmy, że niezależnie będziemy pracować do końca życia. Żałuję, że tak się nie stało ale skoro już jesteśmy zależni, musimy się jakoś w te zależności wpisywać. To samo było przy solowej płycie. Kosztowało mnie to bardzo dużo energii. Tym razem była to jednak energia zupełnie niepotrzebna, skierowana w próbę dokończenia albumu – powstało mnóstwo kłopotów na mojej drodze. Potem były próby zdyscyplinowania ekipy, z którą pracuję, później kłopoty związane z trasą koncertową. Rzeczywiście sądziłem, że praca którą wykonałem w Comie będzie procentować na tę moją działalność solową. Okazało się jednak, że wszystko trzeba zaczynać od początku. Natomiast pokonaliśmy te trudy i mozoły i wszystko wyszło na prostą. Jesteśmy zadowoleni, ta trasa powoli dobiega końca, za chwilę zaczynam trasę z Comą i zobaczymy co z tego wyjdzie.
A: Przygotowując się do naszej rozmowy i przeglądając wywiady z tobą dostrzegłem delikatną irytację – choć może to za mocne słowo - przy pytaniach o podobieństwo muzyki z Loki – wizja dźwięku do twórczości innych artystów. Po uważnej lekturze płyty słychać jednak dużą muzyczną erudycję i znajomość tematu. Czy jest to wyrazem tego, jak dużo słuchasz muzyki? Masz na to czas? A jeśli tak, którzy artyści są dla ciebie interesujący i twórczy?
PR: Przede wszystkim muszę zwrócić uwagę na to, że jeśli chodzi o pewne muzyczne kwestie, to jest tutaj duży wpływ Mariana (Wróblewskiego – przp. MD) i jego muzycznych inspiracji. Natomiast faktem jest to, że ja słucham muzyki non stop. Jeżdżąc pociągami - a robię to bardzo często – jeżdżąc samochodem w trasy, bo tak praktycznie spędzam życie. Sytuacja jest o tyle trudna, że nie potrafię znajdować muzyki. I zawsze, gdy spotykam jakichś ludzi, których pasją jest szukanie muzyki, to od razu przyczepiam się do nich, jak kleszcz, dopóki nie wyciągnę z nich informacji…
A: Przepraszam, że przerwę. Chcesz powiedzieć, że w dobie „majspejsa”, nie umiesz szukać muzyki?
PR: Tak. Nie umiem wsiąść do tego „majspejsa”, czy iTunesa i pogrzebać, znajdując coś, co mnie interesuje. Bo jest tego za dużo! Mam taki system, że przesłuchuję wszystko po kolei z tego co się pojawia, ale 90% z tego wszystkiego to jest zwykłe gówno. I nie jestem w stanie przesłuchać zwykłego gówna, żeby wybrać jakąś perełkę, która pojawi się za tysięcznym przesłuchaniem. Tak więc znajduję ludzi, szukam wszystkich, którzy słuchają muzyki. Niech mi podadzą przykłady. Ja później siadam, przykładam ucho i słucham. I słucham naprawdę wszystkiego, począwszy od polskich jazzmanów, poprzez lekkiego rocka, klasyków tej muzyki, a skończywszy na muzyce metalowej.
A: I taka jest ta płyta. Różnorodna, wielobarwna, ale jedna rzecz ją cechuje i to ci się udało. Odciąłeś się nią nie tylko muzycznie od swojego zespołu, a nie wszystkim artystom się to udaje…
PR: Wiesz, być może nie wszyscy z nich tego chcą…
A: Być może. Faktem jest także to, że nawet nie zdecydowałeś się na jakieś gościnne wsparcie ze strony któregokolwiek z muzyków Comy – a takie działania mają być niekiedy wabikiem przyciągającym potencjalnego nabywcę. To wynik z góry przyjętego założenia?
PR: Oczywiście. Ja, w momencie kiedy prace nad płytą były zaawansowane w 70 %, jeszcze nie powiedziałem chłopakom, że taką płytę przygotowuję! Chciałem to rozegrać również dobrze strategicznie. Bo, jak widomo, takie sytuacje są trudne w gronie zespołu – kiedy nagle jeden z członków stwierdza, że odchodzi troszeczkę na bok i zaczyna swoją własną działalność. To zawsze budzi jakiś tam niepokój albo podejrzenia. Takiej sytuacji chciałem uniknąć i… najpierw zorganizowałem czas Comie (śmiech), w wyniku czego nagraliśmy materiał na czwarty album i ustaliliśmy terminy studyjne. Panowie weszli do studia a ja wtedy im powiedziałem, że wydaję solowy album. Ich zaskoczenie było spore, ale nie mieli nic przeciwko, gdyż byli sami zajęci robotą w studio. A to że nie chciałem jechać na wózku, którym jest Coma? To chyba dla mnie najbardziej oczywista rzecz! Nie mogłem zaprosić nikogo z chłopaków, bo: po pierwsze – wiedziałem w jakiej stylistyce się poruszają i czego się mogę po nich spodziewać, a chciałem uniknąć porównań do zespołu Coma, po drugie – nie fair jest podpisywać się swoim nazwiskiem na płycie brzmiącej jak zespół Coma. Brzmieć jak Coma powinna… Coma, a nie Piotr Rogucki, który brzmi jak Coma. Dodatkowo forma, którą stosuje Coma, jest formą ustaloną. Teraz chciałem znaleźć coś innego, podszkolić swój warsztat, poszukać inspiracji, poszerzyć horyzonty. I tak też się stało. Płyta ma z pewnością zupełnie inny wyraz muzyczny, niż Coma, ale również inny wyraz poetycki, czyli warstwę tekstową. Absolutnie inną niż zespół i właśnie do tego chciałem dążyć. Żeby poszukać w innych klimatach, w innych dziedzinach estetycznych.
A: Wspomniałeś o warstwie tekstowej albumu. Wiele można przeczytać o niej na oficjalnej stronie a i wypowiadałeś się w tym zakresie na łamach innych mediów. Przyznam, że tym co mnie najbardziej w niej zaintrygowało, jest niezwykle naturalny opis naszej codzienności i zwykłości, a może po prostu polskiego prowincjonalizmu… Irytuje cię ta prowincja? A może w ten sposób chcesz wyrazić jakieś… ciepłe słowo o niej?
PR: Nie. Stworzyłem postać, która porusza się w tej prowincji i próbuje wykreować swój własny świat. Próbuje żyć jak gwiazda rocka i stara się w tym świecie odnaleźć. Trochę negując go, trochę tworząc własną filozofię, trochę żyjąc wbrew temu światu ale jednocześnie cały czas będąc mocno z nim związaną – tak zresztą jak wielu artystów w Polsce, którzy próbują stworzyć jakąś wartość. Natomiast, często ta polska rzeczywistość, ta prowincjonalność, ściąga ich na ziemię i… jednak zawsze kończą przy ziemniakach (śmiech).
A: Inspiracją była tutaj ta prowincjonalna Łódź?
PR: Tak. Miasto, z którego wyrosłem i cieszę się, że tę Łódź tutaj widzisz. Bo chciałem opisać to, co jest moją własnością i to co mnie otacza. Chciałem stworzyć najprostszy i najwierniejszy obraz rzeczywistości, z którą mogliby się utożsamiać wszyscy ludzie. Oczywiście tacy, którzy mają odrobinę inteligencji i umieją się poruszać w świecie metafory, mimo że prostej metafory. W świecie poetyckiego obrazu. Bo to nie jest tak, że wystarczy tę płytę przesłuchać i już się widzi ten świat. Trzeba naprawdę poświęcić trochę czasu, żeby ten świat, na swój własny język i swój własny obraz, przełożyć. Jest wielu ludzi, którzy tej płyty nie rozumieją, mimo że prostszym językiem ja już nie potrafię i nie zamierzam pisać. Jest to jednak ich problem i ich inteligencji. Ja nie mam z tym problemu i cieszę się, że ta płyta spotkała się z takim odbiorem. Ludzie, oprócz tego, że jej słuchają oraz bawi i cieszy ich ta muzyka, są w stanie zidentyfikować się z tym, co ja tam wykreowałem i z tym co stworzyłem na potrzeby tego albumu. Czyli z opowieścią zakorzenioną w jakimś konkretnym świecie. Świecie, który każdy może sobie sam, na własny użytek i na użytek słuchania Lokiego wyobrazić. I to jest fajne. To jest rozmowa, dyskusja albo… wspólne oglądanie filmu.
A: Podsumowując ten „łódzki wątek” – można powiedzieć, że choć pewnie kochasz to miasto, dostrzegasz tę jego „ohydność”?
PR: Tak, ale wiesz co…, każdy dostrzega tę ohydność, lecz to nie jest tylko domena Łodzi! Tak naprawdę ta ohydność jest wszędzie - w Polsce i nie tylko w Polsce. I sądzę, że ta płyta ma uniwersalny wymiar, bo opowiada historię dosyć uniwersalną, natomiast posługując się językiem typu: kiszona kapusta, kamienica i obszczane podwórko, każdy wyobraża sobie coś, z czym miał do czynienia. Nie sądzę, żeby to było typowo łódzkie, ponieważ jednak ja pochodzę z Łodzi, jestem z tym kojarzony i nie jest to złe.
A: Słuchając muzyki z Lokiego można doszukać się delikatnych inspiracji Radiohead. Ale wspominam o tym zespole nie ze względu na muzykę, lecz bardziej ze względu na nowatorski sposób jej promowania i publikowania. Także ty zdecydowałeś się – może nie na sprzedaż – ale na upublicznienie przed premierą całej płyty na profilu MySpace.
PR: Tak, album pojawił się w sieci dokładnie trzy dni wcześniej.
A: Ciekawi mnie twój stosunek do tego typu działań. Do coraz większego wpływu Internetu na upowszechnianie muzyki.
PR: Tak naprawdę, to ja zupełnie nad tym nie mam kontroli i absolutnie się nad tym nie zastanawiam. Powiem ci szczerze, że kupuję płyty z iTunesa, czyli mam z tym coś wspólnego. Od momentu, kiedy kupiłem sobie iPoda, kupuję sobie albumy z iTunesa, bo tak jest mi łatwiej. Jestem zalogowany nielegalnie w Stanach Zjednoczonych i kupuję tak muzykę, bo w Polsce nie można nabywać muzyki z iTunesa, co jest dla mnie kompletną bzdurą! Natomiast nigdy nie ściągałem muzyki nielegalnie, czyli nie kradłem jej. Szedłem do sklepu i za nią płaciłem... Powiem ci, że nie ogarniam tej rzeczywistości, natomiast jestem przekonany, że już niedługo sklepy z płytami będą takimi sklepami z pamiątkami, z jakimś prezentem, który chcesz kupić swoim znajomym. Sądzę, że sprzedawanie płyt w tradycyjnej postaci zanika i tak naprawdę wytwórnie fonograficzne upadają i coraz częściej wydają muzykę popularną – dlatego pop tak się rozwija, gdyż to się jeszcze da sprzedać. Nie inwestują one w rynek underground’owy. Powtórzę – nie ogarniam tego tak naprawdę i nie wiem jaką to będzie miało przyszłość, mimo że jestem człowiekiem, który tę muzykę sprzedaje. Ale nie są to kwestie, które mnie dotyczą.
A: Dzisiejszy łódzki koncert oraz jutrzejszy występ w Poznaniu to tak naprawdę koniec trasy promującej album. Możesz pokusić się o jej pierwsze podsumowanie?
PR: Tak. Trasa była również ciężkim wyzwaniem, tak samo jak praca nad płytą…
A: Przy okazji - pojawia się natychmiast kwestia porównania doświadczeń płynących z trasy Comy z tymi, które przyniosła ta trasa.
PR: Oczywiście. Trasa Comy to jest zupełnie coś innego. To są pełne sale, tysiące osób zainteresowanych kupnem biletów a te wyprzedane dwa tygodnie przed koncertami. Natomiast tutaj jest praca u podstaw, czyli od początku zabieganie o widza, o to, żeby ten najpierw wysłuchał tego, co mam do zaoferowania i potem przyszedł na koncert. Dla mnie jest to bardzo fajne, natomiast nie sądziłem, że będzie aż tak trudne. Niestety, ze względu na rozmach z jakim podjęliśmy tę trasę i pracę nad nią - zatrudniliśmy dużą ekipę, zorganizowaliśmy nagłośnienie, jakieś światła - okazało się, że koszta przerastają zainteresowanie. W wyniku tego część koncertów musieliśmy niestety odwołać, ze względu na to, że sprzedało się zbyt mało biletów. Ogromne rozczarowanie widzów z mniejszych miejscowości, bo w dużych miejscowościach te bilety się sprzedały. Zatem jest żal dzieciaków, że koncerty się nie odbyły i borykanie się z problemami natury moralnej. Tę trasę promocyjną traktuję jako taką inwestycję na przyszłość i mam nadzieję ją powtórzyć jesienią, w październiku, albo pod koniec września. Bo te koncerty przyjęły się i sądzę, że fama o nich pójdzie w Polskę. Zagramy jeszcze w Jarocinie i Bydgoszczy 30 lipca 2011 roku i to będzie nasz ostatni przedwakacyjny koncert. To co jednak stworzyliśmy w tych małych klubach, tam gdzie udało nam się zagrać, to są niezapomniane wrażenia. Najpierw było 100 osób, potem 200, 300, 400. I powiem ci, że nie spotkałem się ze złą opinią o tym koncercie, tym bardziej, że jest to również inna forma, niż to co proponuje Coma. To raczej forma spektaklu muzycznego, niż koncertu.
A: Pozwolę sobie tutaj na słowo komentarza. Zaimponowałeś mi naprawdę taką absolutną szczerością, mówiąc bez ogródek, że było zbyt małe zainteresowanie niektórymi koncertami. Wcześniej pojawiła się też taka informacja na stronie…
PR: Wiesz, tak naprawdę mogliśmy ściemniać. Ale to nie jest bolesne, bo takie rzeczy się zdarzają. Liczyliśmy na to, że będziemy mogli pojechać wszędzie, natomiast okazało się niestety, że się nie da tego zrobić. Niektórzy pewnie woleliby, żebyśmy ściemniali. Trudno byłoby jednak ściemniać, gdybyśmy jechali na jeden koncert, a na kolejny nie. W sumie mogliśmy odwołać całą trasę, ponieważ część osób, tak jakby, gra za darmo. Chodziło jednak o pewną inwestycję i przygodę – bezapelacyjnie pierwotną. O powrót do walki o widza, publiczność, do zdobywania swojego uznania, do potwierdzania swojej wartości i umiejętności. I okazało się, że publiczność potwierdza tę jakość. Czuję się mocno wyeksploatowany - szczególnie tymi kwestiami organizacyjnymi, które spoczęły tylko i wyłącznie na mojej głowie, no i na szczęście również na głowie mojego menadżera, Roberta Kurpisza, z którym dzieliliśmy po społu trudy organizacyjne. Oczywiście dużą pomoc znalazłem ze strony ekipy, która ze mną jeździ, czyli zaprzyjaźnionej grupy, która jeździ również z Comą. Bez nich pewnie nie udałoby się nic i poległbym na pierwszych dwóch koncertach oraz zrezygnowałbym z całości. Cieszę się, że doszło do skutku tyle koncertów ile doszło, żałuję że nie odbyły się te, które się nie odbyły. Cóż, takie są prawa natury (śmiech). Gdybym zagrał te cztery koncerty, które zostały odwołane, musiałbym spłacać długi do końca roku i… byłoby ciężko.
A: Głęboko szczerze…
PR: Szczerze…, no wiesz, a co ja mam mówić!? Zainwestowaliśmy pieniądze i nie chciałbym nie wypłacać ludziom kasy albo obciążać konta swojej żony, żeby zagrać dla trzydziestu osób w Białymstoku.
A: Wspomniałeś przed chwilą o swojej ekipie. Powiedz proszę kilka słów o artystach, którzy towarzyszyli ci na tym debiucie i podczas koncertów.
PR: Są to muzycy sesyjni, zazwyczaj warszawscy, którzy podjęli się współpracy nad tym projektem. Pierwszy z nich to Marian Wróblewski, który podjął się realizacji i aranżacji ośmiu utworów. Podjął się również nagrania ich wszystkich, gdyż jest multiinstrumentalistą. Wiesz, na początku miała być ekipa, mieliśmy razem aranżować kawałki. Tak się stało – cztery utwory są zaaranżowane przez ekipę, czyli muzyków, którzy mieli później jechać ze mną w trasę koncertową. Okazało się jednak, że oni nie są ze sobą kompletnie połączeni, nie są przyjaciółmi, nie są braćmi, którzy za sobą pójdą w ogień, tak jak jest to w zespole Coma. Najbardziej oddanym człowiekiem tej sprawie jest Marian, ponieważ jest to również jego dziecko, ale i on jest potwornie ciężki we współpracy, nie myśli o grupie tylko o własnym interesie. Cóż, spotkałem się z sytuacją kompletnie karygodną, kiedy po trzecim koncercie podszedł do nas basista, Wojtek Traczyk, i powiedział, że jemu się ta muzyka nie podoba i klimat mu nie odpowiada. Stwierdził, że po prostu rezygnuje w połowie trasy koncertowej, więcej nie będzie grał a jego dziewczyna została obrażona, gdyż wyproszono ją z garderoby, kiedy zespół się przebierał. Dla mnie taka rzecz jest niespotykana, ponieważ jestem przyzwyczajony do pracy w teatrze, w którym wszyscy, mimo że czasami sytuacja jest ciężka, są za siebie odpowiedzialni, niemile widziane jest nawet spóźnianie się. Zatem powiem ci szczerze, że nie brakuje porozumienia w tym zespole, brakuje wspólnoty. Ja postarałem się stworzyć taką atmosferę, również chłopaki – techniczni, którzy nad tym pracowali. Był jednak pewien dystans - są to jednak ludzie, nie do końca związani z tym projektem, za chwilę będą w innym, no i traktują to właśnie jako projekt. To było moje największe rozczarowanie na trasie, ale już się z tym oswoiłem. No i udało się tę trasę doprowadzić do końca. Mam nadzieję, że te dwa ostatnie koncerty będą potwierdzeniem jakości tej trasy i pracy, którą wykonaliśmy, żeby tak się stało.
A: Zatęskniłeś w związku z tym trochę za Comą?
PR: Tak, oczywiście. I bardzo doceniłem to, jaki poziom osiągnęła Coma i jak łatwo jest ten poziom stracić. Powiedzmy, że czwarta płyta się nie uda i za chwileczkę będziemy w sytuacji, gdy będziemy musieli odwoływać koncerty ze względu na brak zainteresowania. Myślę jednak, że w przypadku Comy będzie to mniej prawdopodobne, gdyż zespół ma już markę wyrobioną przez 14 lat naszej działalności. Natomiast bardzo się cieszę, że dzięki tej solowej pracy mogłem wyjątkowo docenić to, w jakim momencie jest teraz Coma…
A: I spojrzeć z nieco innej perspektywy…
PR: Tak. Z perspektywy człowieka, który stara się dobić do jakiegoś sukcesu i uznania za swoją pracę.
A: Ponieważ reprezentuję serwis, który w swojej nazwie ma słowo „artrock”, nie mogę ci nie zadać jednego pytania. Zetknąłem się to tu, to tam z określeniem mówiącym, iż Coma stała się ostatnimi czasy… progresywna – może nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, bardziej w nawiązaniu do muzyki progresywnej, która nota bene, ostatnio jest raczej… regresywna. Dwupłytowy koncept album, flirt z orkiestrą, płyta i trasa z symfonikami…, nawet Watersowy mur na koncercie zarejestrowanym na DVD. Lubisz czasami sięgnąć do korzeni muzyki święcącej triumfy w latach siedemdziesiątych? Inspiruje cię ta muzyka?
PR: W ogóle! (śmiech). Słuchałem Pink Floyd jak miałem 18 lat i mi to przeszło. To jest dla mnie przeszłość. Natomiast największym problemem w przypadku Comy ze strony ludzi, którzy chcą to ogarnąć, jest chęć generalizowania. I ludzie rozbiją się o to zawsze, ponieważ my gramy muzykę eklektyczną. Elementy progresji pojawiają się oczywiście w kilku przypadkach, ale tak samo pojawiają się elementy punk rocka, metalu, trash metalu czy grunge’u. Pojawia się tak naprawdę wszystko. Nie da się uniknąć, że jesteśmy takim śmietnikiem współczesnego rocka i śmietnikiem tego, co w historii rocka miało miejsce. Nie wstydzimy się tego i powiedzmy sobie szczerze, że taką mamy wizję muzyki i tego będziemy się trzymać. Jest to rock eklektyczny czy… retroaktywny i próba szufladkowania, albo wsadzania nas do jednego worka, zawsze kończy się niepowodzeniem, bo na hasło, że gramy rocka progresywnego, mogę wymienić kilka utworów, które z rockiem progresywnym na pewno nie mają nic wspólnego i sądzę, że panowie z Pink Floyd by się pod nimi nie podpisali (śmiech). Mamy otwarte umysły i tak naprawdę w danym momencie tworzymy pod wpływem emocji. Jeżeli towarzyszą nam emocje, które mają coś wspólnego z rockiem progresywnym, to po prostu z nich czerpiemy i korzystamy. Najbardziej staramy się tworzyć coś, co jest autentyczne, coś za co nie będziemy się wstydzić przy realizacji tego w studio i później przy graniu tego na koncertach. Oczywiście, są rzeczy, z których po latach wyrastamy, natomiast nigdy nie będziemy się ich wstydzić i nigdy nie będziemy żałować, że je zrobiliśmy. Są piosenki, które na chwilę znikają z naszego repertuaru, bo chcemy od nich odpocząć lub czujemy, że z nich wyrośliśmy. Potem jednak do nich wracamy po paru latach sądząc, że warto przedstawić kawałek historii. Tak się przedstawia nasza przeszłość, kariera i mam nadzieję, że jeszcze przez jakiś czas będzie się układać.
A: Wrócę na chwilę do twojej osoby. Powiedziałeś w ostatnim wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, że aktorstwo to twoja przyszłość. Czy oznacza to, że nie chcesz biegać po scenie w wieku 60 lat, tak jak Mick Jagger?
PR: Tak naprawdę – czas pokaże. Aktorstwo jest moją przyszłością tak samo, jak jest moją przeszłością. Na pewno, w momencie kiedy nie będę nagrywał płyt, chciałbym wiązać się coraz mocniej ze sceną i z filmem. Wiesz, ja nie podejmuję kategorycznych decyzji w swoim życiu, ponieważ interesując się tak wieloma dziedzinami i w tak wielu dziedzinach próbując się realizować, działałbym przeciwko sobie, próbując zidentyfikować swoją przyszłość.
A: Nawiązując do twojego aktorstwa, chciałbym zapytać cię o taką naszą zwykłą codzienność. Zagrałeś kibica w filmie „Skrzydlate świnie”. Tymczasem w ostatnich dniach mamy kolejny gorący temat medialny: rozróby na piłkarskim stadionie (rozmowa odbyła się dwa dni po zamieszkach wywołanych przez kibiców po finale piłkarskiego Pucharu Polski w Bydgoszczy – przyp. MD). Jaki jest twój pogląd na to zjawisko?
PR: Powiem ci, że mnie to w ogóle nie interesuje.
A: Pytam o to, ponieważ przygotowując się do roli Mariusza, z pewnością dotknąłeś z tej perspektywy tego problemu.
PR: Tak, brałem udział w meczach, przygotowywali nas chłopaki z Polonii Warszawa. Jest to raczej rodzinny, familijny zespół i nie widziałem tam jakichś rozrób. Podczas kręcenia zdjęć były sytuacje, kiedy statyści, czyli miejscowi kibice wynajęci do filmu, ścierali się z policją i rzeczywiście leciała tam krew. Byli tak zacietrzewieni, że nie byli w stanie powstrzymać swoich pierwotnych emocji, jakiegoś swojego dziwnego etosu. Natomiast mnie takie sprawy absolutnie nie dotyczą. Dla mnie to wszystko jest jakimś odległym światem. Takim brukiem, do którego wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni, ze względu na to, że podają to media i 70% Polaków jest tym zainteresowanych. Ja mam inne sprawy na głowie i piłka nożna, zarówno polska, jak i zagraniczna, nie interesuje mnie w ogóle i nie interesuje mnie nic, co jest z nią związane. A już bandy pijaków nawalających się na stadionie to już, jak dla mnie, zupełnie mało malownicza rzecz.
A: Mimo tego, że wychowałeś się w Łodzi, w której od lat ścierali się kibice dwóch znanych drużyn?
PR: Od dzieciństwa to mnie nie dotyczyło. Jedynym problemem było dla mnie tylko to, że kiedy będę szedł ulicą, to mam powiedzieć, za kim jestem, żeby nie dostać w ryj – bo powiedzieli mi ludzie, że jest taki problem. Jednak osobiście nie spotkałem się z tym i nigdy nie dostałem w ryj za kibicowanie, gdyż nigdy nikomu nie kibicowałem. Może mam szczęście? To zagadnienie jednak zupełnie mnie nie absorbuje.
A: Na koniec standardowe pytanie o najbliższe miesiące Comy. Wiem, że zaplanowane są już kolejne koncerty.
PR: Tak. Niebawem będziemy startować z koncertami plenerowymi – tak zwanymi juwenaliami – zagramy chyba osiem koncertów w tym czasie. To niedużo i chyba dobrze, bo chłopaki z zespołu są wyeksploatowani po pobycie w studio. Ja przygotowuję się właśnie do wejścia do niego, aby nagrać wokale na kolejną płytę. Piszę też teksty na nasz czwarty album i cały czerwiec zamierzam temu poświęcić. Bardzo się cieszę na ten czas, bo gramy wtedy niewiele koncertów i wreszcie będę mógł porozmawiać ze sobą i podyskutować po tym ferworze walki, który spowodowała solowa płyta. Lipiec to już nagrania – siedzę wtedy w studio z Tomaszem „Zedem” Zalewskim. Zagram jeszcze z Lokim na festiwalu w Jarocinie. Będzie też kilka koncertów z Comą, ale takich przelotnych. W sierpniu planujemy wakacje – cały miesiąc luzu i… prawdopodobnie zagramy na otwarciu Stadionu Narodowego!
A: O to news! Ale płyta rozumiem jeszcze w tym roku?
PR: Daj Boże.
A: Chcesz uniknąć magiczności 2012 roku, bo, nie daj Boże, nie uda się jej wydać (śmiech)?
PR: A właśnie. Słyszałem o tym roku, ale słyszałem też o 2008 i nic z tego nie wyszło. Mam nadzieję, że płyta pojawi się w tym roku, jednak nie mogę tego potwierdzić na 100%, bo wiem ile rzeczy po drodze może się zdarzyć, które mogą kompletnie uniemożliwić pracę nad zakończeniem albumu. Chciałbym, żeby ten album był zajebisty, żeby sprawiał nam ogromną przyjemność. Dopóki taki nie będzie, to go nie wydamy.
A: Widzę, że funkcjonujecie według ścisłego biznesplanu. A może jednak jest w tych przygotowaniach nieco spontaniczności?
PR: Nie, jest oczywiście plan! Muszą powstać utwory, obowiązują nas pewne terminy, ponieważ kiedy wydamy płytę w grudniu, to nie pojedziemy w jesienną trasę. Zatem dobrze, żeby ona wyszła w październiku, ale jeżeli nie wyjdzie, to pewnie pojawi się dopiero wiosną. Tak naprawdę, są dwa terminy wydawania płyt w Polsce: wiosna i to najlepiej wczesna - marzec, kwiecień - albo jesień, czyli październik i listopad, żeby móc pojechać w trasę. Taki jest ogólny biznesplan dla zespołów, które grają w klubach muzycznych. Natomiast dla zespołów popowych pewnie najlepszym czasem jest wydanie płyty w maju, żeby piosenka stała się hitem wakacji, a oni mogli pojeździć na Dni Miast oraz do Opola i… Sopotu.
Rozmawiał: Mariusz Danielak