No i wreszcie nadszedł czas na moją ulubioną płytę tego roku. Początkowo myślałem, że chyba Bowie zgarnie wszystko, ale to jednak kameralny i trochę niepozorny album Grahama Nasha okazał się lepszy. To  znaczy bardziej mi się spodobał.

Fajnie, że w ogóle jest, bo ten pan nigdy nie rozpieszczał nas swoimi solowymi płytami, w ciągu czterdziestu pięciu lat nagrał ich raptem sześć. Powodem do nagrania najnowszej był ponoć kryzys w życiu rodzinnym artysty – po  trzydziestu ośmiu lata małżeństwa rozstał się z żoną. Współczuję, ale widać, że nawet tak przykre wydarzenie potrafiło być inspiracją dla  działań artystycznych. Pewnie   i w jakimś stopniu też i terapią – jak  się człowiek wygada komuś z swoich problemów i nieszczęść, to mu jakoś lżej na sercu. Pewnie  jak wyśpiewa to też.

To delikatna i nastrojowa płyta, dosyć podobna do „Lifehouse” Davida Crosby, jego kolegi z zespołu i nie tylko. Przeważają ballady i nieco żwawsze, ale też spokojne piosenki. Troszeczkę  bardziej rockowo, ale naprawdę nieznacznie bardziej, robi się raptem w dwóch utworach – tytułowym i „Fire Down Below”. Kiedyś, w latach osiemdziesiątych Nash starał się/był zmuszony nadążać za ówcześnie najnowszymi  muzycznymi trendami – nagranie AORowej płyty, „Earth And Sky” wyszło mu wybornie, natomiast głębsze wejście w brzmienie lat osiemdziesiątych – „Innocent Eyes” było koszmarną porażką. Na szczęście, dla Nasha, tamte czasy minęły i to już dawno, dlatego znowu może być kim zawsze był,  tzw. singer-songwriter.  Kolejna płyta, nagrana „raptem” szesnaście lat po „Innocent Eyes”, „Songs for Survivours”  była już dokładnie tak zrobiona, jak te pierwsze z początku lat siedemdziesiątych – klasyczne instrumentarium, klasyczne aranżacje, tylko studio nowocześniejsze, dlatego wszystko lepiej brzmiało. „This Path Tonight” jest zrobione dokładnie tak samo, tylko jest spokojniejsze i piosenki są lepsze.  Tak jak Crosby, Nash też  wspomina przeszłość – „Golden Years”, „Back Home” – jednak, w przeciwieństwie do raczej melancholijno-sentymentalnego „Lifehouse”,  przeważają tu ciemniejsze nuty. Wspominając przeszłość, konfrontuje ją z teraźniejszością i to porównanie nie wypada zbyt korzystnie dla czasów obecnych. „Another Broken Heart” wydaje się rozliczeniem z własną przeszłością (znaczy żoną), a w „Encore” zastanawia się, czy dla muzyka może być życie bez muzyki, poza sceną. Facet ma siedemdziesiąt pięć lat i na tej płycie to słychać – to znaczy, nie  lata, co to, że sporo przeżył. A muzyka, mimo, że spokojna,  ma takiego  wyraźnie słyszalnego zadziora – właśnie chyba ze względu na dosyć mroczny klimat całości. Zresztą nawet okładka taka jest – czarno-biała, a na jednym ze zdjęć Nash stoi przed ścianą z wymalowanym sprayem napisem „Madness”.

Balladowy album konkretnego rockmana, któremu wcale nie jest wszystko jedno.