ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Buckley, Tim ─ Happy Sad w serwisie ArtRock.pl

Buckley, Tim — Happy Sad

 
wydawnictwo: Elektra 1969
 
1. "Strange Feelin'" [7:40]
2. "Buzzin' Fly" [6:04 ]
3. "Love from Room 109 at the Islander (On Pacific Coast Highway)" [10:49]
4. "Dream Letter" [5:12]
5. "Gypsy Woman" [12:19]
6. "Sing a Song for You" [2:39]
 
Całkowity czas: 44:43
skład:
Tim Buckley – Guitar, Vocals, 12 string guitar / Lee Underwood – Guitar, Keyboards / John Miller – Acoustic Bass / Carter Collins – Congas, Conductor / David Friedman - Percussion, Marimba, Vibraphone
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,1
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,1
Arcydzieło.
,3

Łącznie 8, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
11.02.2014
(Recenzent)

Buckley, Tim — Happy Sad

Zaczyna się niby… ścieżka dźwiękowa do filmu na lekcji fizyki. Jakieś pobrzękiwania klawiszy, dziwne dźwięki i gdy już zaczynamy wątpić, czy aby dobry krążek nastawiliśmy – wchodzi zbolały wokal. Wtedy też pojawia się to dziwne uczucie że taka muzyka niespecjalnie ma prawo istnieć. Biały blues o czarnej duszy owszem, może się przydarzyć, ale zazwyczaj raził będzie sztucznością i wyrachowaniem. A tu – nic z tych rzeczy. Zespół gra wręcz rozwlekle i swobodnie, żadnej spiny, ani epatowania swoimi umiejętnościami. Solo? Owszem ale na organach imitujących cymbały, gitara jakaś taka schowana, sekcja odjechana do granic możliwości – początek albumu Happy Sad Tima Buckleya to muzyka rodem z innego świata. Alternatywnej rzeczywistości.

Taki świat zdaje się nie wszystkim odpowiada. Poza głównym nurtem historii, z błogosławieństwem wielkich i zapomnieniem maluczkich wiedzie nas ku wspomnieniom muzyka zwyczajnie nietuzinkowa. Akustyczna gitara, jakieś uzupełniające brzmienie przeszkadzajek, bas kroczący sobie (ponownie, choć bez wysiłku) na bluesową melodię i perkusja, tak oczywiście nieobecna. Oto Buzzin’ Fly, prawdziwy hałas naszej cywilizacji. Obudziliśmy się rano i spostrzegliśmy, że jesteśmy… - no właśnie, jacy? Wolni od kajdan? Bezpośredni? Bezlitośnie nawiedzeni? Bezkompromisowi? Akurat! Żadni, bo przecież drzemie w nas sterowane szaleństwo. Wyśpiewać je można, i owszem, ale czy czająca się za rogiem nędza nie przygniecie nas swoją oczywistością?

Zwłaszcza, że wokalista znowu zawodzi: I was lost without a song without a melody – tę miłosną pieśń bez wartości, że właściwie nigdy dla mnie wiele nie znaczyłaś. Dziwne. Zapowiadało się na love song, a cóż z tego wyszło? Szum oceanu, który dochodzi spomiędzy nut jest cichym westchnieniem za światem, którego już prawdopodobnie nie ma. A w każdym bądź razie już być nie powinno. W końcu real nam się zmienił, wszak wyczuliśmy to w powietrzu, powiedziała nam to woda, odczuliśmy to na ziemi. Ten kilkunastominutowy song jest jak objawienie. Zwalnia i przyspiesza, kiedy ma na to ochotę. Ubiera się, niczym podlotek, w zwiewną i urokliwą melodię, po czym nagle wyskakuje ze sztywnych ram zupełną improwizacją bliską namiętnym i wyuzdanym pozom dekadenckiej cyganerii. Jakieś wyimaginowane wiolonczele i kontrabasy tudzież instrumenty klawiszowe upewnione w bezkarności tylko pogłębiają nastrój nadzwyczajnego piękna. O nie, łatwe ono nie jest, nawykłym do lukrowanych ciastek wyznawcom przebojowych list nic do takiej muzyki. Tu jest świat prawdziwy, a nie jakiś blichtr pozbawiony zasad i wypomadowany jak goguś.

Czwarty na albumie Dream Letter jest kolejnym etapem w tej podróży wydawałoby się bez końca. Leniwie brzmiące organy, gitara wybudzona z letargu, wijąca się w tle samotność wibrafonu, to faktyczne zanurzenie się w otchłani marzeń. Chcesz napisać list do ukochanej? A może lepiej do jej wyobrażenia? Tak będzie bezpieczniej i nadspodziewanie przyjemniej. A że nie jest to prawdziwy świat? A kto by się tym przejmował dziś…

Jednak prawdziwy killer całego albumu to Cyganka. Jest niczym pieśń drogi – zaczyna się tak, że nawet nie zauważamy, a potem mknie przed siebie, pełna rozległych horyzontów i powiązań, by ostatecznie rozmyć się w nadciągających czerwieniach zachodzącego nad autostradą słońca. Powietrze pulsuje rozgrzane ogniem skrzesanym przez wokalistę, twarze towarzyszących muzyków emanują nieobecnym spojrzeniem, a muzyka… po prostu jest. Niby takie zwykłe jam session. No bo jak to inaczej nazwać? Improwizacja, zaślepiona wędrówka po dziewiczych kanionach ludzkiej pomysłowości? Szkoda zachodu na kreślenie tu coraz to bardziej zmyślnych epitetów. Gipsy Woman jako rejestracja zespołowej improwizacji to utwór znakomity. Sytuujący twórczość Tima Buckleya na zupełnie innym poziomie, niż dotychczas.

I koniec. Jeszcze ckliwa, romantyczna balladka Sing A Song For You. Gitara, głos, ciut, ale naprawdę niewiele klawiszy i cisza. Nią też da się sterować. Podobnie jak krzykiem budować rzeczy niesamowite. Ideał, jeśli chodzi o podsumowanie albumu.

Happy Sad. Bardzo sugestywny tytuł, niezwykle emocjonalna muzyka. Niezbyt łatwa. Specyficzna. I nieziemsko piękna.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.