O Nicku Greyu nikt dotąd nie pisał na szpaltach naszego muzycznego zinu. Zawsze jest ten pierwszy – jakże ekscytujący – raz. A podniecenie rośnie w miarę pisania. Im więcej słów, tym większa jest ekstaza. Do rzeczy. O autorze Spin Vows Under Arch wiem tyle, co o pogodzie na jutro, czyli niewiele. O jego The Random Orchestra wiem natomiast tyle, że tworzą ją nieprzypadkowi muzycy i soliści, których nazwiska wyróżniono na okładce płyty.
Spin... pojawiła się na rynku w 2008 r. nakładem, pretendującej do miana kultowej, wytwórni Chrisa McBetha Beta-lactam Ring Records. Otwierający płytę dron („King Flood (The Slide)”) warkliwie obwieszcza początek niezwykłej odysei dźwiękowej, absence music, pełnej napięć, pauz oraz trzeszczących fraz, osnutych wokalnym oniryzmem i nieodzowną nutą melancholii. Żartobliwy akcent rozpręża nerwową sytuację zainicjowaną przez wiodący tudzież wywracający żołądek trzewny dron. Z podobnym wyrazem fizjologicznego rozstroju mamy do czynienia w zamykającej płytę kompozycji „Porno Drone (evil spirits have put a curse on our garden)”, gdzie tytułowe złe duchy rozpętują wojnę dźwięków na miarę tej zarejestrowanej na taśmach przez Stevena Wilsona pod szyldem Bass Communion. Zresztą „Porno Drone” jest nieco starsza od Ghosts on Magnetic Tape, gdyż została ukończona jeszcze przed końcem ubiegłego stulecia, w roku 1999.
Innego rodzaju zjawy pojawiają się za sprawą soulowego, syreniego śpiewu eksperymentalistki Jessiki Constable w „Miller, 1918”, równie nierealnego, jak sny o dalekich mlekiem i miodem płynących krainach. Niemniej nierzeczywisty wydaje się przekaz słowny samego Nicka Greya, przebijający się przez ścianę nieustępliwego warkotu, którym rozbrzmiewa wspomniany „King Flood”. Ponadto głos autora można też usłyszeć w beatowej pieśni „Your Greatest Hunger” o wręcz żałosnej harmonii dźwięków instrumentów dętych. Ów fragment, prócz narzucającego się rzewnego charakteru, posiada zgoła przebojowy potencjał, za którym wprawdzie nie idą miliony dolarów, lecz na pewno pozytywny skurcz serca oraz tembr nieskończoności. W jednym z najpiękniejszych momentów na płycie, „Couvre-Feu”, Martyn Bates – współautor post-punkowo-nowo-falowego projektu Eyeless In Gaza – śpiewa brocząc melancholią do wtóru lirycznej harmonijki ustnej, pieszczotliwego tonu nadawanego przez klarnet, burkliwego kontrabasu oraz kociego akompaniamentu Plotina.
Płyta roi się od tym podobnych, ponurych dziwów. Przypadkowy gwizd Constance Lozet w „Italian Cities Fight Smog”, oralne improwizacje „Big Joe” Pifona w „King Flood” czy dźwiękowe manipulacje amerykańskiego minimalisty, rówieśnika Philipa Glassa i Steve'a Reicha, Charlemagne'a Palestine'a w „Porno Drone”. Nie brakuje na niej też ciekawych instrumentalistów. Oboista, Mark Baigent, absolwent the Royal Northern College of Music w Manchesterze, specjalizujący się na co dzień w grze na dawnych instrumentach, którego zainteresowania muzyczne rozciągają się od Baroku po awangardę, opatrzył małoakademickim, nowofalowym brzmieniem oboju „La Zone Battue”. W utworze towarzyszy mu nieznany mi bliżej gitarzysta Ian Tengwall. Obaj wznoszą się ponad przeciętność w zakrojonej na szeroką skalę niezwykłej improwizacji, jakiej nie powstydziłby się nawet, dobrze nam znany, duet Travis/Fripp.
Długo by mówić o zaletach tego niezwykłego wydawnictwa. Jedno jest pewne. Spin... jest płytą dźwiękowych niuansów, nastrojowej melancholii o kontemplacyjnej sile wyrazu. Szukających mocnych wrażeń słuchaczy zapewne odstręczy, natomiast zakochanym w mroku przyprawi barwne rumieńce. Mam tylko nadzieję, że muzyka Nicka Greya z albumu Spin... nieprędko zniknie w szarości.