Dzień 1.
Light Coorporation
Ciemne światło
Na małym festiwalu pierwsza kapela grająca od godz 18. (w lipcu) ma wyjątkowo utrudnione zadanie zainteresowania swoją sztuką i przyciągnięcia uwagi. Zwłaszcza jeżeli gra tak nieprostą i wymykająca się szufladkowaniu muzę jak Light Coorporation. Ich propozycja zgotowała im jednak gorące przyjęcie nielicznej, ale nieprzypadkowej widowni. Tym większy respekt, że ostatnie kawałki nie były bynajmniej skoczne, ani przystępne.
Wydaje się że członkowie kapeli idą trudniejszą drogą, nawet jak na ogólną kategorię jazz/prog/contemporary music, która nie obfituje w szlagiery. Inspiracje przenikają się w ich graniu płynnie i stapiają w swoisty, odrębny od znanych formuł amalgamat. Pomimo że muzycy są sprawnymi instrumentalistami, splatają raczej swoje wątki w pulsująca materię dźwiękową, poetycką, niejednoznaczną i intrygującą. Sola grywał jedynie saksofon, ale wiadomo, w końcu to saksofon. Materia ta (bezsprzecznie ciemna) przypominała przeważnie elektryczne dokonania Milesa Davisa z czasów Bittches Brew, ale nie do końca muzycznie, za to bardzo klimatem, podejściem do grania zespołowego i brzmienia. Jest to grane w wielkim skupieniu i na pełnej wczuwce/wyczuwce czyli polega na wzajemnym słuchaniu się muzyków i budowaniu utworu na żywo, krok po kroku. Forma utworów jest z reguły otwarta, luźno naszkicowana. Muzycy unikają popadania w jazzowe czy rockowe jamowanie, budując strukturę utworów na spokojnej, modalnej grze, plamach barwy i tekstury. Pierwszoplanową sprawą jest plastyka, barwa, współbrzmienie. Na delikatnym powolnym pulsie muzycy malują abstrakcyjne, sonorystyczne obrazy. Rytm i sekcja rytmiczna nie są tu przeważnie dominujące, choć sekcja grała momentami bardzo dynamicznie i była (za) głośna w całości miksu. Momentami jednak forma dojrzewała do energiczniejszych i bardziej poukładanych fragmentów i wtedy band pokazywał pazur transowo-acidjazzowy rozpędzając się w toczącą się niepowstrzymanie maszynę . W takich okazjach saksofonista dostawał pole do popisu i rozwijał dłuższe solówki grając pięknym, matowym, szorstkim brzmieniem. Na mój gust instrumenty (nazwijmy je tak umownie) melodyczne – gitara i saksofon za bardzo chowały się w miksie, saksofon wypadał często przesadnie „przestrzennie” i wręcz słodko, za sprawą pogłosów i ech. Niemniej obaj instrumentaliści mają świetny warsztat, a gitarzysta używa ogromnej ilości efektów i zagrywek mnożących barwy, tekstury i harmonie, grając niezwykle oszczędnie, a jednak skutecznie wypełniając przestrzeń.
Po wysłuchaniu płyty LC Aliens From Planet Earth (recenzja wkrótce) chętnie ponownie wysłuchałbym koncertu, zwracając uwagę na inne rzeczy, mam jednak nadzieję że wkrótce będzie okazja i może bardziej sprzyjające warunki (klub, wieczór). Muzyka z wizją i z oddechem, zdecydowanie do uważnego słuchania, bez oczekiwań i gatunkowych uprzedzeń.
Jack Dupon
Les freaks professionells
Muzyka zespołu Jack Dupon byłaby dla mnie kompletnym, radosnym zaskoczeniem, gdyby nie to że już znałem ten band z nagrań i ostrzyłem sobie zęby na ich występ. Ale na pewno niejedna osoba na widowni doznała osłupienia, przeradzającego się w entuzjazm (bądź nie, nie jest to muza dla wszystkich). Pozornie załoga z Francji ma do zaoferowania niewyszukany wygłup – przebieranki, dziwne wokalizy i niezborne chórki, wodewilowe frazy i szalone z pozoru chaotyczne utwory. Jeżeli jednak ktoś ma uszy do słuchania, a nie tylko do trzymania czapki szybko dostrzeże pod powierzchnią ich dadaistycznego image'u rzetelną robotę muzyczną – kompozycyjną, aranżacyjną i wykonawczą. Utwory JD pulsują energią, pozostając czystej wody prog-fusionowymi arcydziełkami. Ogólny klimat i korzenie muzyczne to zdecydowanie Gong i Frank Zappa. Z Gongu – szalona psychodelia przetykana obfitymi pokrzykiwaniami, chóralnymi i w niezliczonych układach, powtarzane w nieskończonośc absurdalne frazy po francusku, angielsku i okazjonalnie w innych (także nieziemskich) jezykach, śpiewane, krzyczane, szeptane, charczane. Także typowo gongowe fragmenty pojawiają się w samych kompozycjach – repetytywne frazy galopujące przed siebie, nagłe zerwania, zmiany rytmu i tempa. Niby nic nowego, wszyscy to teraz robią, ale.. przypominam korzeń nr 2 – Frank Zappa. A znaczy to – piekielna dezynwoltura na absolutnym luzie. Znaczy to przetrudne, kosmicznie połamane kompozycje grane z perfekcyjną precyzją i w atmosferze zabawy, tak jakby te wszystkie karkołomności „wyszły im” przez przypadek. Ich bezpretensjonalna fanfaronada chroni koncert przed zadęciem, a pewne, kompetentne, współczesne granie sprawia że nie bronimy się przed tym luzem i humorem. Jack D po prostu porywa, pomimo protestów i bez dyskusji. Zappa zadawał retoryczne pytanie: „czy humor należy do muzyki?” i odpowiadał na nie swoją twórczością: tak! jeżeli to jest muzyka mistrzowska. Mistrzowsko pomyślana i zagrana. I to jest właśnie ten przypadek. Humor ten jest absurdalny, kwaśny, szalony, zaborczy. Nie od rzeczy będzie przywołać tu twórczość Lesa Claypoola (Primus) który również wplótł dowcip w swoją muzykę i nie stronił od mariaży z podejrzanymi gatunkami (country). Primus się nasuwa również z uwagi na wszechobecny w muzyce JD funk-corowy puls i wyeksponowaną sekcję, z basem często grającym klangiem i bardzo energetycznie, acz niebanalnie młócącą perkusją. Z kolei gitarzyści operują całą gamą brzmień i stylistyk, nieustannie je zmieniając, grają absolutnym zestrojeniu, czasami jakby wykonując jedno solo na dwa instrumenty, przeplatając frazy i nawet pojedyncze nuty. Innym razem kontrapunktują się na kontraście brzmienia i ekspresji. Melodycznie i brzmieniowo grywa również basista w chwilowych wstawkach, jednak nie pozostawia na długo funkcji napędowej.
Tkanina muzyczna francuskiej formacji jest o wiele bogatsza w barwy i wzory (niż Primusa). W eklektycznym patchworku znajdziemy fragmenty francuskiej piosenki popularnej i innych wodewilowych gatunków (czesto w rytmie walca), crimsonowskie, pajęcze motywy na dwie gitary, math-metalowe wymiatanie w dziwnych, szybkich podziałach, elementy folku i krautrockowe dryfy, awangardę w stylu The Residents. Jak to wszystko się trzyma razem? Dobrze. Wyśmienicie. Elementami spajającymi są dezynwoltura wykonawcza, o której wspominałem i znakomite brzmienie, o którym wspominam teraz. Pomysł na brzmienie jest znów u Francuzów nieprosty. Wszyscy (oprócz może bębniarza) używają przeróżnych efektów i są generalnie „z przodu”. Powinno to oznaczać nadmiarowy galimatias, a tym czasem brzmienia są w każdym momencie właściwie dobrane i dopasowane i splatają się razem w gęstą, z reguły psychedeliczną materię. Gitary i bas często grają „kwaśno” używając rozmaitych kaczek, przesterów i flangerów, ale nie jest to mętne kwaszenie dla zatuszowania dziur w muzyce, a kwaszenie przejrzyste, inteligentne, powodujące produkcję bardzo pozytywnych substancji w mózgu.
Pozytywne – kolejne słowo klucz do zrozumienia fenomenu Jacka Dupona. Niezwykle rzadko spotykamy zjawiska muzyczne, do których pasuje ta etykieta, a które nie zalatują nudą, naiwną żenadą i/lub misjonarstwem. Pozytywne = podejrzane. Ale JD jest właśnie taki, zero dołerstwa, neurozy, introwertywnego grania dla siebie, czysta energia. Już czekam na kolejną ich wizytę w Polsce. Prends ca! Immediatement!
Blurt
Nie do zdarcia
Ta nazwa była kiedyś dla mnie synonimem radykalnej, alternatywnej muzyki, pozbawionej jakichkolwiek ozdobników i artystycznych pretensji i jednocześnie autentycznej, wyjątkowej, angażującej. Kiedy to było? Noo.. ze 30 lat temu :D. Miałem nagrane z radia kilka kawałków na kasecie, z których „Opium – a popycock” był bezsprzecznie hitem, ale wszystkie słuchane były wielokrotnie bez znużenia. Zdążyłem już na amen zapomnieć o Blurcie, jak o dziesiątkach innych wykonawców z „tamtych lat”, kiedy Blurt wlazł jakby nigdy nic na moje podwórko z zamiarem grania sztuki. No, takie rzeczy tylko we Wrocławiu.
Chociaż Ted Milton wyglądał na scenie jak świeżo wyciągnięta z grobu postać z książek Bukowskiego – jakiś komiwojażer maniak, albo drobny rzezimieszek z lat 50., to trudno odmówić jego wizerunkowi ponurej atrakcyjności scenicznej. Co widać na zdjęciach – zakazana gęba, ale jaka malownicza ekspresja! W wymiętym, staromodnym garniturze i zdeptanych butach, Ted jest królem sceny. Niemal przez cały koncert uwaga skupiona jest na nim, nawet kiedy nie śpiewa i nie gra, a tylko podryguje tanecznie, albo popija coś na brzegu sceny. Jest szamanem, nawiedzonym zaklinaczem duchów, egzorcystą, prowodyrem rytuału. Muzyka Blurt jest bowiem rytualna w pełni tego słowa znaczeniu, oparta na słowie, rytmie i energii dźwięku. To nie jest muzyka do podziwiania, to muzyka do uczestnictwa, choć niekoniecznie na poziomie fizycznym (co jednak wybrało wiele osób pogujacych pod sceną). Trudno jest się jej się oprzeć, kiedy już znajdzie się w jej polu rażenia. Powoduje silny efekt uczestnictwa w wyjątkowym wydarzeniu.
W suchym opisie nie da się przekazać specyfiki tej muzyki. Jej wyjątkowości. Wręcz wychodzi na to że taka formuła jest doskonale znana i popularna, choć niewątpliwie Blurt zastosował ją jako jeden z pierwszych zespołów jeszcze pod koniec lat 70. Frontman recytuje/wykrzykuje swoje teksty rytmicznie, powtarzając frazy po wiele razy, czasem przechodząc do dłuższych melorecytacji i szeptów. Gra też na saksofonie krótkie rwane motywy, czasem riffy wspólnie z gitarą, czasem energetyczne groovy, niektóre można by uznać za mini solówki. Gra ostrym, brutalnym brzmieniem dartej blachy, nie starając się swoich fraz uładzić, stonować. Czasami ociera się o stylistykę jazzową, ale z pewnością nie chodzi tu o rozwijanie swobodnych form improwizowanych. Dominują przedęcia i charkotliwe trmola. Saksofon jest w tej muzyce raczej egzotycznym dodatkiem niż głównym składnikiem. Jego dźwięki są przedłużeniem ekspresji poety, jej ekstatycznym rozwinięciem. Prawdziwa muzyka to perkusja i gitara. Bębny są najważniejsze w tym rytuale. Schowany z tyłu perkusista (Dave Aylward )był w istocie bohaterem tego spektaklu, gdyż to on dawał wehikuł treściom nawiedzonego lidera. Bębny w Blurt są proste, mocne, transowe, bezlitośnie niezmienne. Żeby na żywo grać w ten sposób nie trzeba być wybitnym instrumentalistą, ale to nie znaczy że jest to łatwe. Dopiero na tym masywnym fundamencie pojawiają się inne dźwięki, a zwłaszcza głos szamana – Miltona. Z kolei gitara niesie inną energię, znów transową, bo tu wszystko jest transowe. Także Steve Eagles – doświadczony gitarzysta, do perfekcji doprowadził umiejętność „loopowego” odgrywania jednej frazy przez wiele minut z niezmienną precyzją. Aranżacja obejmują co najwyżej zmianę jednego prostego motywu w utworze na drugi i z powrotem. Eagles jest w tej formule piekielnie skuteczny jak zresztą wszyscy członkowie tria. W utworach pojawiają się okazjonalne zmiany zatrzymania, zmiany tempa, fragmenty bardziej zaaranżowane, ale nie zmienia to ogólnego minimalistycznego wyrazu. Czyli, właśnie, nic specjalnego, nic wyjątkowego. Jednak.. charyzma Miltona i całkowite stopienie się z muzyką jego kolegów sprawia że Blurt koncertuje od 30 lat i wydał masę płyt które kupują ludzie często rozumiejący tylko pojedyncze słowa z jego absurdalno-egzystencjalnych tekstów. Na koncercie nie było wyboru – rozróżnić można było co najwyżej przewodnie motywy – Opium, Machina, machina, Spit on Your Grave, Cut it.
Tym którzy nie wierzą że można maksymalnie wciągnąć się wieczorek poetycki ze skąpym akompaniamentem, nie rozumiejąc większości z prezentowych tekstów polecam koncerty Blurtu – hearing is believing, a każda sekta potrzebuje neofitów.
Dzień 2.
Haight Ashbury
Dzieci bez kwiatów
Ale zaraz. Piękne żółte kwiaty jedna z dziewczyn miała wyhaftowane na sukience. Poza tym nie bardzo chce mi się pisać o ich muzyce. Może tyle – była przyjemna. Bardziej mnie (i moją towarzyszkę) zafascynowała metalowa gitara tego chłopca. Była zajawkowa. Zrobilismy sobie konkurs kto lepiej sfotografuje piękne rozbłyski na jej powierzchni. Rezultatem jest 40 prawie identycznych zdjęć. Na żadnym błyski nie są idealne, ale przynajmniej mieliśmy jakieś zajęcie. No dobra, teraz już poważnie, parę słów o muzyce. Trio z UK ostentacyjnie pozycjonuje się w nurcie neo-hippie, serwując słodkie ballady na dwa dziewczęce głosy, przy akompaniamencie basu (blondynka) i przesterowanej gitary, a także szczątkowych bębnów (brunetka). Trzeba przyznać że przy tej archaicznej i minimalnej formule, zespół zadbał przynajmniej o brzmienie – błyszcząca gitara przetworzona efektami brzmi bardzo „indie-popowo” a bas i bębny („centralkę” pani odpalała stopą na padzie leżącym na ziemi) mają akceptowalną dynamikę. Poza tym całość brzmi sennie, ulotnie, raczej nieśmiało. W świetle dnia band wydał się całkiem nie na miejscu, grając dla o wiele mniej naćpanej publiczności niż zwykle. I średnio dwa razy starszej. Wydaje się że jednak można by bardziej przekonywująco zrealizować takie zamierzenie muzyczne, ale.. zabrakło feelingu. Londyn to nie San Francisco, a angielska flegma to nie kalifornijski odlot. Ok może i był w tym trip, ale taki z którego wraca się na herbatkę at the teatime.
Pumajaw.
To co lubią kotowate.
Czy nie fajnie byłoby odkryć zupełnie nieznaną kapelę z dawnego 4AD i być na jej koncercie? Dobrą kapelę oczywiście. Więc idziemy na tę jakąśtam Pumajaw (znów kult Ameryki, skąd puma w Szkocji?) i odkrywamy że to jest to - znakomity, stylowy noir/trip hop, oryginalny, z własnym charakterem, a jednocześnie bez pudła trafiający do serc wielbicieli (a zwłaszcza wielbicielek) Portishead, Lamb, Fever Ray czy Rykardy Parasol. Tak, tak - romantycznie, ale nie słodko. Balladowo ale z Lynchem pod skórą. Mrocznie, przestrzennie, psychedelicznie.
Na pumią szczękę składają się tylko dwie osoby John Wills (gitara, elektronika) i Pinkie McLure (wokal, koncertina). Dwie, ale skuteczne. Wills dostarcza całego podkładu instrumentalnego – bity i loopy z puszki plus gitara z dużą, ale dobrze dobraną, dozą efektów. Efekt jest bardzo stylowy, elektronika, choć odwala większość roboty nie wysuwa się na pierwszy plan. Razem z partiami gitary tworzy ona doskonały akompaniament dla wokalistki. Tylko i aż. Akompaniament czasami mocno zahaczający stylistycznie o dark wave (zapewne starsze utwory) i trip hop. Utwory z najnowszej płyty Demon Meowmeow, maja najciekawszą oprawę i aranżację – bardziej współczesne, brudne brzmienie i elementy elektro nasuwają na myśl etykietę avant-pop. Ale żadne etykiety nie oddają sprawiedliwości tej formacji, gdyż jej prawdziwą duszą i pierwszoplanowym elementem stanowiącym o jej wyjątkowości jest śpiew Pinkie McLure, który w żadne szufladki nie daje się zapakować. Znakomity, charyzmatyczny głos, ciemny i matowy stworzony jest do wyśpiewywania mrocznych historii. Artystka czerpie z ballad folkowych, bluesa (znakomite The Mazy Laws), ale nigdy nie daje się do tych idiomów sprowadzić i chyba w żadnym utworze nie poprzestaje na jednej stylistyce. Dysponując niezwykłą skalą głosu, Pinkie wykorzystuje ją po mistrzowsku, preferując (bardzo) dolne rejestry, i zadymiony timbre, dodający nawiedzonego charakteru każdej frazie. W powolnych tempach rozwija podszytą niepokojem narrację, z której przebijają przytłumione emocje, nie tylko śpiewając swoje teksty ale i posępnie wokalizując, idealnie wtapiając się w materię muzyczną Willsa. Raz na jakiś czas Pinkie uderza w tony (o wiele) wyższe, z wyczuciem windując emocje, posługuje się krzykiem i piskiem, przetwarzając dodatkowo te dźwięki delayami i innymi takimi. Okazjonalnie wokalistka transowo zapętla słowa i inne motywy, szamaniąc co się zowie. Gra też czasem na koncertinie, niekiedy również mieląc jej dźwięk efektami, ale to raczej element dodatkowy, pomagający w zadawaniu scenicznego szyku. Na brak charyzmy zresztą pani McLure nie narzeka, jej niewielka osoba przykuwa bezapelacyjnie uwagę, chociaż trudno by mówić o show, jej ruch sceniczny jest raczej spokojny, przykuwa uwagę raczej gestem dłoni i mimiką, jak przystało na noirową divę. Jej kolega z zespołu, choć spokojny i wycofany, skupiony na grze, również prezentował styl bez zarzuty i kiedy w bisowym kawałku, usiadł z gitarą na krawędzi sceny, niejedno serduszko podjechało do gardła. Polecam kotowatym. Meowmeow.
Ghedalia Tazartes
Nieznany wymiar
Twórczość francuskiego artysty-performera o żydowsko-tureckich korzeniach jest różnorodna, lecz niezmiennie całkowicie oryginalna i wyjątkowa. Jego zasadniczym środkiem ekspresji, kreowania świata i przestrzenią eksploracji zarazem jest ten najbardziej pierwotny i esencjonalny - ludzki głos. W przeciągu ostatnich ok 40 lat zajmował się tworzeniem sonosfery bazującej na dźwiękach mowy, śpiewu, znalezionych przypadkowych nagraniach, głosach niemowląt itp, łącząc to z własnymi wokalizami w nibyetniczne, dziwne i niesłychanie sugestywne „obiekty dźwiękowe”. Eksperymentował z kolażami taśm i przetwarzaniem dźwięku, ale zawsze zachowując swój wyjątkowy styl. Jego twórczość od początku opiera się wszelkim klasyfikacjom. Panuje jednak opinia że pozostawia ona silne wrażenie obcowania z niekwestionowalną sztuką wysokich lotów. Ostatni projekt rzadko koncertującego samotnika to Häxan. Jest on związany z reinterpreatacją filmu z 1922 r. i Häxan . Witchcraft Through the Ages(1922) w reżyserii Benjamina Christensen. Ten właśnie preformance obejrzeliśmy we wrocławskim BWA. „Obejrzeliśmy”, gdyż projekcja wzmiankowanego filmu jest integralną częścią występu. Można powiedzieć że zasadniczo projekt ten należy do popularnego nurtu „podkładania” granej na żywo muzyki do archiwalnych filmów. Muzycy wcielają się w ten sposób w „taperów” - twórców żywego akompaniamentu w czasach kina niemego. Jednak w tym wypadku mamy do czynienia z zamysłem idącym o wiele dalej niż stworzenie alternatywnej ścieżki dźwiękowej. Tazartes traktuje film jak punkt odniesienia, swego rodzaju osnowę, na której buduje warstwę dźwiękową, nie starając się filmu dopełniać, ani podkreślać scen, a raczej przytłaczając je sonicznym przekazem. Pomimo że charakterem muzyka odpowiada mrocznej, dramatycznej i niepokojącej treści filmu to jednak improwizowany przez artystę utwór rozwija się wg własnych reguł i jego moc poraża bardziej niż niesamowite i często drastyczne sceny na ekranie. Zanim więcej o muzyce – dwa słowa o filmie. Obraz jest kultowym pre-horrorem, sfilmowanym z maestrią i niezwykłą, jak na tak wczesne lata, świadomością emocjonalnego wymiaru języka filmowego. Pokazuje „standardowe” sceny związane z czarownicami – kuszenie przez diabła, ponure i drastyczne rytuały, diaboliczną rozpustę, rzucanie klątw, żeński klasztor ulegający opętaniu, a także przesłuchania wiedźm przez inkwizycję, tortury, śmierć na stosie. Tak więc nie jest to lekka opowiastka sama w sobie.
Z kolei muzyka Tazartesa dodaje filmowi wymiaru kosmicznego, oglądamy go jak niezrozumiałe i okrutne sceny dokumentalne z życia tajemniczych ludów na kosmicznym Discovery Channel. Gdyż ta muzyka jest niezwykle wręcz dziwna i bardzo sugestywna zarazem. A niemal w całości składa się z wokaliz artysty, przepuszczanych przez efekty, pogłos taśmowy i inne wynalazki, raczej analogowe niż cyfrowe. Śpiew, rodem z niezrozumiałych rytuałów wznosi się i opada, czasem zapętlając się i powielając, zmieniając w niechwytny sposób charakterystykę na nieludzką, nie zbliżając się jednak do znanych z horrorów zabiegów. Z rzadka tylko artysta unosił do swojego mikrofonu metalową miseczkę uderzając w nią i wydając z niej różne przydźwięki jak lamowie tybetańscy grający na misach. Z kolei motywy wokalne często przypominały gardłowe śpiewy tybetańskie, mongolskie, czy greckich mnichów, chrapliwe i schodzące do bardzo niskich rejestrów, to znów wznosiły się w dziwnych i nieintuicyjnych modulacjach. Przez ponad godzinę artysta w niezwykłym skupieniu trzymał swym głosem w napięciu publiczność można powiedzieć unosił nas w podróż po innym świecie. Film, sam w sobie niezwykły i wart obejrzenia, schodził na drugi plan i mi osobiście trudno było powstrzymać się od zamykania oczu i oglądania własnego filmu we wnętrzu swojego umysłu. Szczerze mówiąc, wszelkie moje mizerne kompetencje muzyczne, są daleko niewystarczające aby analizować takie hermetyczne zjawisko artystyczne, niemniej jednak wyszedłem z BWA głęboko poruszony i sądząc po twarzach – nie ja jeden. Na tym festiwalu niecodziennej muzyki ten koncert był niecodzienny do potęgi.