ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

22.04.2011

Roger Waters, The Wall Live, Atlas Arena, Łódź 19 kwietnia 2011

Roger Waters, The Wall Live, Atlas Arena, Łódź 19 kwietnia 2011 Roger Waters to artysta pierwszej klasy, który poza tym, iż jest wybitnym muzykiem i kompozytorem to potrafi robić niesamowite show, jak mało kto.

I właściwie na tym zdaniu możnaby zakończyć tę relację. No ale cóż, coś napisać wypada szczególnie dla tych, którym nie udało się dotrzeć 18 lub 19 kwietnia 2011 roku do łódzkiej hali Atlas Arena.

O ile jestem wielkim fanem Pink Floyd oraz solowej twórczości ich członków – szczególnie właśnie Rogera Watersa i Davida Gilmoura to album The Wall nie należy do moich ulubionych dokonań tej grupy. Zdecydowanie wolę wcześniejsze lata ich działalności i albumy takie, jak: More, Ummagumma, Atom Heart Mother i oczywiście Meddle. Odpowiada mi również przesłanie zawarte na The Final Cut – ostatniej płycie Floydów, na której czuć jeszcze „dyktaturę” Watersa. Oczywiście, spokojnie – to nie jest tak, że „Ściana” jest w moim odczuciu kiepską płytą, bo są i tutaj momenty wybitne, a za przykład niech posłuży: Goodbye Blue Sky, Empty Spaces/Young Lust, Hey You, czy Comfortably Numb, ale po prostu jako całość nie trafia do mnie. Irytuje mnie też, gdy ludziom na hasło Pink Floyd załącza się od razu lampka z napisem Another Brick in the Wall, Part 2.
Gdy cała trasa była planowana bardziej liczyłem na koncert „solowego” Watersa, coś podobnego do In the Flash, gdzie repertuar z solowych płyt mieszałby się z „hitami” Pink Floyd. Tak na marginesie to w moim odczuciu ostatni album Watersa (z przed dwóch dekad) Amused To Death bije The Wall na głowę. Ale jakoś nie zdobył takiego uznania (czyt. popularności jak „Ściana”). Dobrze – zostawmy to.

Jest wtorek 19 kwietnia AD 2011 roku i jestem w Łodzi. Atlas Arena chyba jeszcze nigdy nie była tak szczelnie wypełniona ludźmi, jak podczas tych dwóch spektakli. Bilety wyprzedano kilka miesięcy temu, wielkie przygotowania i dużo oczekiwania. Na teren Areny przybyłem na jakieś pięć godzi przed koncertem, więc miałem trochę czasu na rozejrzenie się. Po wejściu za bramę, od razu w oczy rzucił się parking gęsto zastawiony ogromnymi, czarnymi ciężarówkami i autobusami. Łącznie chyba ponad 30 sztuk. Widziałem przyjazd artystów, składanie elementów muru, malowanie scenografii i cały szereg przygotowań. Drzwi Areny otworzyły się kilka minut po 18 i tłum zaczął się wlewać do wnętrza. W środku byłem jednym z pierwszych, zająłem na płycie bardzo dogodne miejsce i zacząłem oczekiwanie na godzinę 20:00. W tym czasie można było z kimś zagadać, podsłuchać rozmów i skonsumować prowiant przyniesiony w kieszeni. Najszybciej zapełniła się płyta, na której stałem; numerowane miejsca na trybunach zaczęły zapełniać się krótko przed 19. Publiczność była bardzo zróżnicowana od osób w wieku na oko około 15 lat do rówieśników artysty – i to naprawdę jest pokrzepiające. Sporo było też całych rodzin no i oczywiście osoby, które przyszły tam, bo „wypadało”, „bo to podobno znany artysta”, a mają duży zasób portfela i chyba nie do końca wiedzą, co z nim zrobić.
Na scenie znajdował się już częściowo zbudowany mur, imponujące wrażenie robił sufit hali. Znajdował się tam potężny stelaż, do którego przymocowano kilkanaście gigantycznych projektorów oraz wielokanałowy system nagłaśniający złożony z pięciu grup głośników rozrzuconych w różnych miejscach Areny. Po tym koncercie już chyba nikt nie powie złego słowa o nagłośnieniu tak ogromnej hali. Dźwięk po prostu wbijał w podłogę/ w krzesełka, ale nie ogłuszał w nieprzyjemny sposób. Było naprawdę głośno, a z koncertu wyszedłem bez szumu w uszach.
Kilka minut po godzinie dwudziestej pojawił się słowny komunikat z prośbą o nieużywanie lamp błyskowych podczas robienia zdjęć; przygasły światła i zaczęło się.

Utworowi In the Flesh towarzyszyły wystrzały olbrzymiej liczby rac i fajerwerków, niemalże jak na koncercie niemieckiego Rammstein. Waters dosłownie wbiegł na scenę, a na murze wyświetlały się zdjęcia ofiar: żołnierzy i cywilów z wojen w Iraku i Afganistanu, zaś chwilę później bawiące się żydowskie i arabskie dzieci. Te obrazy przewijały się przez cały spektakl. Centralnie nad sceną znajdował się okrągły ekran, gdzie wyświetlała się fotografia Erica Fletchera Watersa, ojca artysty, nieobecnego bohatera The Wall, który jak wiemy poległ podczas II wojny światowej w 1944 roku, podczas Operacji Shingle.
Podczas drugiej części Another Brick In The Wall spod sufitu wyłonił się gigantyczny nauczyciel, z gorejącymi czerwienią oczami, którymi lustrował tłum i chór uczniów wyrosły na dole sceny, złożony z polskich dzieci. W tym czasie pracownicy niepostrzeżenie i pieczołowicie stawiali kolejne cegły w murze. Na nim wciąż wyświetlane były prezentacje, graffiti i pełen hipokryzji slogan „Trust Us”. Po tym utworze i opuszczeniu sceny przez dzieci Waters przywitał się po polsku („Dobry wieczór Polska!”), cofnął się w czasie i zaczął opowiadać o tym, co było 30 lat temu, co wtedy popsuł jako „mały Roger”, co zostało zarejestrowane podczas koncertów z Pink Floyd, a co teraz naprawi. Na scenie został sam, jedynie z akustyczną gitarą i tak popłynął utwór Mother, a na okrągłym ekranie oraz murze został równolegle wyświetlony wspomniany archiwalny, czarno-biały zapis Mother z przed trzech dekad. W tle, z prawej strony sceny wyłoniła się olbrzymia 7-8 metrowa kukła Matki. W znakomitym Goodbye Blue Sky niemieckie samoloty bombardował ziemię krzyżami, półksiężycami, gwiazdami Dawida, sierpami i młotami, oraz... znakami firmowymi Shella i Mercedesa.
Pierwsza część koncertu zakończyła się miniaturą Goodbye Cruel World i wmurowaniem ostatniej, brakującej cegły. Potem Mistrz zniknął, a na ścianie pojawił się komunikat „Intermmision”. Przerwa trwa około 30 minut, a podczas jej trwanie na murze wyświetlały się zdjęcia i biografie osób poległych na różnych frontach, żołnierzy, cywili, przywódców, aktywistów, m.in. Gandiego, Sophie Scholl i Krzysztofa Kamila Baczyńskiego.


Na początku drugiego aktu wszyscy muzycy pozostali za murem. W kolejnych utworach odkrywały się kolejne cegły, a w wyrwach było widać resztę muzyków. W drugiej części Waters (podobnie jak Bob Geldof w filmie Alana Parkera) wcielił się w rolę faszystowskiego przywódcy; stał w długim, czarnym skórzanym płaszczu, od czasu do czasu „strzelał” do publiczności z maszynowego karabinu. W Nobody Home artysta pojawił się rozpięty w wygodnym fotelu, w luce w ścianie, która swym wyglądem przypominała przytulny pokój z telewizorem, półkami i lampą. Każda piosenka miała inną scenografie, inaczej zaaranżowane wizualizacje. Przejmujące wrażenie zrobiły filmy nakręcone z helikoptera w okolicach Bagdadu, na których widać jak żołnierze ostrzeliwują „chyba” terrorystów.
Gerald Scarfe, czyli autor wizualnej oprawy The Wall specjalnie z myślą o tej trasie przygotował wiele nowych elementów graficznych, które przeplatały się ze starymi animacjami. Spora ich część została uwspółcześniona, odczytać z nich można napiętnowanie konsumpcyjnego stylu życia, chorej militarnej propagandy i popularnego, globalnego zatracenia się w elektronicznych śmieciach: muzułmanie z białymi słuchawkami, sugestywne napisy na murze w postaci iPay, iBelieve, iKill, iTeach, iLove, iNeed...
Przy Comfortably Numb na scenie początkowo znajdował się Waters, zaś po paru minutach wysoko ponad murem pojawił się Robbie Wyckoff (wokal, chórki) oraz gitarzysta Dave Kilminster, który zagrał długie, przejmujące i chyba najlepsze solo tego wieczoru.
Zespół całkowicie z przeniósł się przed mur w Run Like Hell, a niedługo potem z hukiem nad sceną przeleciał samolot, który uderzył w mur i stanął w płomieniach, strącając przy okazji kilka cegieł. Dodam, że pierwotnie ten element powinien pojawić się pod koniec In the Flesh?, jednakże z przyczyn technicznych stało się to dopiero w drugiej części koncertu, tuż przed zburzeniem tytułowego muru. Według mnie to akurat wyszło na dobre, gdyż od tego momentu zaczęła się sypać cała ściana. Na gruzach pojawił się Waters w raz z zespołem i odegrał Outside the Wall, prezentując się przy tym w roli trębacza.

Reasumując było to niesamowite, doprowadzone do perfekcji widowisko. Dla wielu w tym i dla mnie zgromadzonych w tych dniach w Arenie koncert życia. Na widowni spotkałem się z opinią, że tylko Pink Floyd na trasie po The Division Bell przebijał uwspółcześnione watersowskie The Wall efektami i rozmachem. Było to po prostu oszałamiające widowisko, wspaniały spektakl przygotowany z dbałością o każdy szczegół – wizualny oraz dźwiękowy. Na długo, jeśli nie na zawsze pozostanie to w naszej pamięci. Złośliwi mogą powiedzieć, że Waters chce sobie tym tournée podnieść emeryturę. Być może, ale ma do tego pełne prawo, w końcu „Ściana” to pomysł jego samego, on do najbiedniejszych artystów współczesnego świata nie należy, a skoro przed siedemdziesiątką chce mu się robić wspaniałe show to ja go tylko podziwiam i życzę powodzenia.

Rogerowi Watersowi na całej trasie towarzyszy skład w postaci: perkusisty Grahama Broada, wspomnianych gitarzystów: Dave’a Kilminstera, G.E. Smith i Snowy’ego White’a, a także Jona Carina i Harry’ego Watersa (syn Rogera) grających na instrumentach klawiszowych, śpiewający Robbie Wyckoff, oraz Jon Joyce, Mark Lennon, Michael Lennon i Kipp Lennon, jako zespół Venice, śpiewający w chórkach.
Aha – na jednym z koncertów The Wall 2011 jako gość specjalny pojawi się David Gilmour. Stawiam na któryś z koncertów w Londynie, aczkolwiek żałuję, że nie miało to miejsca w Łodzi. To dopiero byłoby wydarzenie.

Co można by poprawić? Od strony organizacyjnej pomyśleć nad lepszym parkingiem, no i może 40 zł za wjazd przy takich cenach biletów to nie jest dobry pomysł. Zważywszy na to, że kierowcy wyjeżdżali z terenu z taką prędkością i tempem niczym Papamobile jadące w tłumie przez Plac Świętego Piotra. Chociaż ja akurat przyjechałem komunikacją miejską. Scena mogłaby być metr, półtora wyższa. Oby częściej w Łodzi, w Polsce miały miejsce takie wydarzenia.
Jeśli relacja wyszła mi nieco chaotyczna to przepraszam, ale działo się tak wiele i mimo iż minęło już kilka dni to wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem.


I na koniec bardzo, bardzo mocno dziękuję Tomaszowi Lepichowi za bilet wstępu na powyższy spektakl! Raz jeszcze ogromne dzięki – jestem Ci dozgonnie wdzięczny za możliwość uczestniczenia w tym cudownym wieczorze!
 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.