No Profit, Wrocław, Diabolique, Plac Solidarności 1/3/5 23.02.2005, godz. 20:00
W zimowy środowy wieczór wybrałem się na Plac Solidarności, – choć wolałem starą nazwę: Plac Czerwony -, aby we wrocławskim klubie DIABOLIQUE, aby obejrzeć występ zespołu No Profit.
Pojawiłem się tam około 19:45, wiedząc, że koncert ma się rozpocząć równo o 20:00. W środku puściutko, około trzydziestu osób, co na możliwości klubu nie jest imponującą liczbą. Na scenie sprzęt – rozbudowana perkusja, gitary: basowa i elektryczna oraz mikrofon. Muzyków nie widać, chociaż… za perkusją ktoś siedzi, a dwóch raczących się złotym trunkiem młodzieńców to basista i wokalista. I jeszcze inżynier dźwięku za konsoletą.
Moje szklanica została opróżniona do połowy, jest za kwadrans dziewiąta, a tu nic się nie dzieje. Albo ja się pomyliłem, albo zespół miał w planie zagrać od 21. Myślę, że opóźnienie początku koncertu wynikło z małej frekwencji widzów. Po chwili jednak w mini-tournee po klubie, ruszył wokalista zbierając opłatę za bilety. Pięć złotych za wstęp to żadna kwota, więc chyba wszyscy – poza barmanem – zapłacili. I pojawili się na scenie. Zaczęli ostro i mocno i dopiero w tym momencie stało się jasne, dlaczego barman z takim uporem puszczał przez głośniki zespoły z Seattle. W tym miejscu muszę się przyznać, że usłyszawszy – choć niestety nie na żywo - Jeremy grupy Pearl Jam, znów odpłynąłem. Ten utwór rozbija mnie na atomy. Wróćmy jednak na koncert. Zespół prezentuje muzykę z pogranicza hardrocka i grunge, co zresztą przedstawia na plakatach. Przedstawili dużą, dużą dawkę dobrej muzyki, dla mnie osobiście będącą powrotem do lat młodości, gdzie wraz z kumplami z liceum zmieniliśmy szkolną dyskotekę w straszny dla nauczycieli koncert z muzyką takich grup jak Pearl Jam, Slayer i Sex Pistols – tylko te płyty mieliśmy ze sobą.
Zespół No Protif zaprezentował swoje utwory Lustra, A New, Impossible Reality, Jestem, Dla Gosi Na Imieniny, System, Kozioł, a także kowery zespołów The Dors i oczywiście Pearl Jam. Całość występu można scharakteryzować w kilku zdaniach. Dobry, mocny, długi koncert (ja wyszedłem około 22:20, a on się dopiero rozkręcał). Dobrze nagłośnione instrumenty, czyste i klarowne - a jednocześnie tak typowe dla gatunku brudne granie. Silna i interesująca gitara, intrygujący bas i przepyszne bębny. Chłonąłem te rytmy całym ciałem. I na sam koniec wokalista o interesującym głosie. Czysto śpiewający, zachowujący wszelkie formy wokalisty z tego nurtu – krzyk, rozpacz, skok, psychoza – czy w spojrzeniu pojawiło się spojrzenie z Jeremy’ego? Muzyka mnie zaskoczyła i choć koncert potwornie się opóźnił, – przez co musiałem skrócić swój w nim udział, to grupę można śmiało polecić. Nie jest to artrock, nie jest rock progresywny – jest to za to mocny, dobry i brudny grunge, gdzie jakość prezentowanej muzyki stoi na wysokim poziomie. Mam też nadzieję, że zespół jeszcze pojawi się we Wrocławiu i będzie można ich zobaczyć ponownie.
Jeden mały minus – nigdzie nie znalazłem płyt zespołu do kupienia. A szkoda.