ArtRock.pl: Nick, czy możesz nam zdradzić skąd się wzięła nazwa zespołu Nick Grey & The Random Orchestra? W jakich okolicznościach została ukuta? Chyba nie chcesz nam powiedzieć, że dobierałeś muzyków losowo, zgodnie z dosłownym znaczeniem angielskiego słowa random?
Nick Grey: Rzecz jasna, nazwy zespołu nie należy brać całkiem serio. Spójrz tylko na nas: jesteśmy [Nick Grey & The Random Orchestra] całkiem przypadkową paczką muzyków. Gdy zaczynałem grać z zespołem, jego skład był zupełnie inny niż teraz. Nasze podejście do muzyki opierało się wówczas na improwizacji i eksperymentowaniu z dźwiękiem. Nigdy nie stroniliśmy od dolewania oliwy do ognia, to znaczy mieszania skrajnie różnych elementów muzycznych (teraz też w ten sposób zaogniamy sprawy zawodowe, choć już tylko do pewnego stopnia, ponieważ jaśniej zarysowujemy granice, w obrębie których dokonuje się proces twórczy), co jest wynikiem edukacji i różnych doświadczeń muzycznych każdego z członków naszej orkiestry. Faktem jest, że u zarania kariery [Nick Grey & The Random Orchestra] wiele rzeczy rodziło się z przypadku, lecz zawsze nie mniej istotną rzeczą było powiązać wszystkie te z pozoru nie pasujące do siebie elementy układanki w jedną spójną całość. I tak zamiast ograniczyć (czyt. uprościć) brzmienie orkiestry do jakiegoś określonego gatunku i płynąć w głównym nurcie dyktowanym przez rynek muzyczny, my się po prostu uparliśmy, żeby iść pod prąd. Obecny jej skład jest jednak dość solidny. I pomimo że element przypadkowości w naszej twórczości mógł nieco zaniknąć, to upór, z jakim odżegnujemy się od wchodzenia do tej samej rzeki po raz wtóry, pozostał.
AR: I chwała Wam za to, panowie! Nick, Twój drugi album właśnie się ukazał. Jak go oceniasz z perspektywy recenzowanego na łamach naszego zinu Spin...?
NG: W istocie rzeczy jest to nasz trzeci album. Za swój debiut uważam Thieves Among Thorns z 2006 roku, choć i ten nie jest moim pierwszym wyrobem muzycznym, było bowiem kilka innych przed nim, co nie znaczy, że na tyle istotnych, by teraz o nich wspominać. Od wydania Spin... zaszło dużo zmian, łącznie z line-upem, który jest zupełnie nowy. Nawet moje upodobania muzyczne ewoluowały, podobnież moje życie osobiste, jak również wszystko to, co mnie otacza. Obecnie więcej w moim życiu jest chaosu niż kiedykolwiek wcześniej, przez co jest też zabawniej. Spin... pomimo że przypadło na okres świetności orkiestry, kiedy liczyła przeszło tuzin zatrudnionych przeze mnie artystów, zostało nagrane w poczuciu absolutnej samotności. To bardzo ponury album, dźwiękowy zapis stanu umysłu, który powoli odrywa się od rzeczywistości, by móc oddać się swoistej medytacji. Lata mijają, a nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli. W końcu przychodzi taki moment, status quo, dzięki któremu czujesz się względnie bezpiecznie, pogodzony ze swoimi myślami i uczuciami. Przyszła więc chwila, gdy znudziło mi się pracować nad nową muzyką w samotności. Spotkałem wówczas na ścieżce mej kariery takie cudowne osoby, jak Louis Pontvianne, Sarah Maison, Peter James i Boyarin, których wkład artystyczny w dalszy rozwój orkiestry był znaczący. Louis wyrósł na głównego mojego współpracownika już pięć lat temu. A You're Mine Again jest naszą pierwszą próbą wspólnego grania – ożywczą podróżą z dala od mroków spowijających Spin..., choć i tu nie brakuje śladów melancholii i ironii.
AR: Muszę przyznać, że po pierwszym przesłuchaniu muzyki z twojej najnowszej płyty słyszę zupełnie innego Nicka Greya, tylko jego głos wydaje mi się taki sam. O ile Spin... wywoływało duchy melancholii i ponuractwa, o tyle You're Mine Again wydaje się jeśli nie zupełnie tanecznym, to chociaż trochę bardziej roztańczonym krążkiem niż poprzedni.
NG: Nie umiem tańczyć, zupełnie nie jestem w tym dobry. Niemniej słyszałem, że pozostała część rasy ludzkiej nie podziela mojej ułomności. W życiu nieraz widywałem rozmaite indywidua, wyczyniające różnego rodzaju wygibasy i łamańce przy muzyce tła czy innym beacie, a przy tym dobrze bawiące się. Jeśli o mnie chodzi, to jedynie muzyka rumuńskich cyganów jest w stanie mnie nieco rozruszać. Po prostu jeśli mam do czynienia z rozpaczliwie brzmiącym akordeonem i kwilącymi skrzypcami, to zaczynam się ruszać, jeżeli nie – to moje kończyny ani drgną. Cieszę się zatem, iż odkryłeś większy ruch w mojej nowej muzyce i spostrzegłeś w niej taneczność, pomimo że daleko jej do prawdziwej kompozycji, przy której można by zatańczyć.
AR: Oglądając pierwszy wideoklip do piosenki „My Love Affair With Might” – zresztą fantastyczny – odniosłem mgliste wrażenie, iż widzę pionowe bloki skalne na wybrzeżu szkockim z teledysku Eurythmics „Here Comes The Rain Again”. Mówię o pierwszym wrażeniu, rzecz jasna, jakkolwiek niedorzeczne by ono nie było. Czy zatem mój odbiór jest czysto subiektywny, czy może jest jednak coś na rzeczy?
NG: Oczywiście, Rodolphe (aktor, występujący w klipie – przyp.aut.) jest kropla w kroplę podobny do Annie Lennox, czyż nie? [śmiech]
AR: Rodolphe...?
NG: Rodolphe Gonzales! A tak na serio. Wszelkie zbieżności pomiędzy klipami są całkowicie przypadkowe. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział ten teledysk Eurythmics. Zakładając jednak, że miałem taką sposobność, być może jego obraz utkwił na tyle głęboko w mojej podświadomości, iż teraz jako dojrzały muzyk odwzorowałem jakieś jego elementy we własnym klipie. Zawsze mogło być gorzej, gdyby zamiast Eurythmics traf padł na Meat Loafa.
AR: Było trochę od rzeczy z mojej strony, teraz przejdźmy do rzeczy. Czy możesz coś więcej opowiedzieć o Gonzalesie?
NG: Rodolpho jest odpowiedzialny za większość naszych klipów wraz z Bouc Astral Productions. To bardzo utalentowany człowiek, mimo że skromny i bardzo dziwny. On także zrealizował klip do „You're Mine Again”, który dopiero co się ukazał.
AR: Wspaniale! No to może zdradzisz nam w końcu, jak i gdzie nakręcono teledysk, który wywołał u mnie niepoprawne skojarzenia z obrazem „Here Comes The Rain Again” założonego w Londynie w 1980 roku nowofalowego duetu?
NG: Zdjęcia do teledysku zrobiono na południu Francji podczas jednego z takich fantastycznych, a jednocześnie paskudnych i budzących zgrozę wieczorów, które kończą się przyjazdem policji w celu sprawdzenia stanu trzeźwości u dobrze bawiących się imprezowiczów. Uwaga spoiler! We krwi nie mieliśmy ani promila alkoholu.
AR: Dlaczego mnie to nie dziwi? Mówi się, że większość piosenek traktuje o miłości. Czy Ty też uważasz, że miłość to nadal świetny materiał na piosenki?
NG: Wręcz przeciwnie. Sądzę, że śpiewanie, pisanie czy nawet mówienie o miłości jest okropne, gdyż jest to niezwykle delikatna materia, której przeżywanie powinno odbywać się za zamkniętymi drzwiami sypialni. Jednak to, co wydaje mi się szalenie fascynujące z mojego punktu widzenia jako artysty to z całą pewnością skutki miłości, otaczający ją element utraty głowy, szaleństwo oraz intensywność, z jaką się objawia i poddaje w wątpliwość zdrowy rozsądek. To właśnie te kwestie szalenie mnie fascynują i to one stanowią trzon mojej ostatniej płyty. Zostały one tu potraktowane w lekkoduszny i ironiczny sposób, na co złożyło się wiele naszych przeżyć, obserwacji i doświadczeń w zakresie tej materii.
AR: Opowiedz nam w paru słowach o gościnnym pojawieniu się na płycie You're Mine Again Sarah Maison?
NG: Sarah jest moją dobrą przyjaciółką i jednocześnie jedną z najbardziej utalentowanych i charyzmatycznych kobiet, jakie poznałem. Gdy sięga po gitarę, by zaśpiewać o miłości, piwie, przegapionych rocznicach i małomiasteczkowej beznadziei, odczuwam zauroczenie. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem demo jej piosenki Enchantée, odtwarzałem ją kilkadziesiąt razy z rzędu (wcale nie przesadzam). Sarah zaproponowała mi, żebym umieścił ją na końcu albumu. Tak też zrobiłem, nic nie dodając, ani niczego nie ujmując. Trudno o lepsze zakończenie dla mojej płyty. Niemal cały album jest zapisem rozmaitych emocjonalnych sekwencji katastrof widzianych z męskiej perspektywy. Za to na koniec słuchacz otrzymuje kobiece – kto wie, czy nie bardziej radykalne – spojrzenie na te sprawy.
AR: Szalenie ciekawy pomysł, przyznaję. Przyjrzyjmy się teraz okładkom Nick Grey & The Random Orchestra. Nie tylko muzycznie różnią się od siebie obie płyty – Spin... i You're Mine Again – ale również graficznie. Tematycznie różne, lecz tak samo piękne. Zdjęcie na okładce You're Mine Again jest naprawdę bardzo stylowe, jak z rozkładówki, podczas gdy mroczne Spin... tonie w nostalgicznej sepii. Czy mógłbyś nam przybliżyć historię okładek obu płyt?
NG: Okładka Spin... przedstawia zdjęcie mojej matki – w młodym wieku – w Rumunii w latach 60., dokarmiającą łabędzie. Lewy górny róg fotografii, w którym ukrył swoją tożsamość pewien mężczyzna, został później przez mamę oddarty. Nigdy nie dowiedziałem się, kim on był, widocznie moja mama uznała, iż nie ma prawa być na zdjęciu. Natomiast You're Mine Again ukazuje mnie samego z makijażem, leżącego wśród fatałaszków mojej eks-dziewczyny, która zresztą jest autorką tegoż zdjęcia. Tak więc zdaję sobie sprawę z różnic, jakie dzielą fotografie zdobiące obydwie płyty. Ale jestem pewien, że dobry psychoanalityk znalazłby jakiś spójny związek między nimi i w ogóle miałby wiele do powiedzenia na ten temat.
AR: Z pewnością masz rację. Nick, czy planujesz jakieś koncerty w związku z wydaniem nowej płyty? Jeśli tak, to gdzie?
NG: Zawsze powtarzałem sobie i innym, że będę koncertował, teraz obiecuję jednak, że to nastąpi. Zespół i ja odbywamy próby raz w miesiącu i bardzo nam zależy na tym, żeby zagrać na scenie trochę nowego i trochę starego materiału. Myślę, że z końcem tego roku należy się spodziewać naszych występów na żywo. Na pewno pojawimy się gdzieś. Gdzie? W tej chwili jeszcze tego nie mogę powiedzieć.
Rozmawiał: Tomasz Ostafiński
Fot. Lynn SK. Wszelkie prawa zastrzeżone.