“BEGINNING TO MELT mixes aspects of rock, bipolar jazz and electronics into one headspace.”
To jeden z powtarzających się w sieci komentarzy, którymi potraktowano dzieło panów Jansena, Barbieri’ego i Karna. Czy zatem to prawda? Czego możemy oczekiwać po tej płycie?
Pisanie recenzji ostatnio poszło w dwóch kierunkach.
Pierwszy – to podejście do muzyki wyłącznie przez pryzmat porównań. Taka płyta – takie nagranie… gra (ł) tak ten, czy tamten zespół. Kilka zdań, dotyczących głównie nurtu, do którego zalicza się danego wykonawcę, porównanie do poprzednich jego płyt (o ile je nagrał), odniesienie do zespołów lub wykonawców grających „podobną” muzykę… Krótko, zwięźle i na temat.
Drugi - ten chyba bliższy mojemu sercu – to pisarstwo nacechowane uzewnętrznianiem swoich przeżyć. Taka prawie spowiedź. W której nie zwraca się szczególnej uwagi na kolejność płyt danego wykonawcy, na porównania do innych uznanych lub zupełnie nieznanych płyt. Wiem, że część osób uznaje to za pseudointelektualne bzdury…
Nie wiem, który kierunek jest właściwy.
Ten przydługawy i nudny wstęp idealnie pasuje do recenzowania płyty Beginning To Melt, która ukazała się pod szyldem Jansen / Barbieri / Karn. Można by o tej muzyce napisać, iż stanowi idealne tło. Nie przeszkadza w codziennych czynnościach, przeciwnie – doskonale harmonizuje się z takim na ten przykład czytaniem książki, gazety, buszowaniem po sieci itp. W żaden sposób nie zakłóci spotkania ze znajomymi, leniwie sącząc się w tle każdej – najciekawszej lub najnudniejszej – rozmowy przyjaciół.
Jak będzie trzeba, wzbudzi nawet ich ciekawość – są tu – jakby to rzec – „potencjalne przeboje”. Dobrze, no to do dzieła!
Utwór tytułowy, rozpoczynający płytę to takie dwanaście minut elektronicznego grania, opartego na dość jednorodnym rytmie perkusji. Ozdobą niewątpliwie jest tu partia gitary, przesterowana, budząca zainteresowanie swoją melodyjnością. Dźwięki syntezatorów Barbieri’ego tylko potęgują wrażenie „przestrzeni”, której doświadczamy w trakcie słuchania. Kolejny „na liście” (co za modne ostatnio określenie…) utwór to przebój. Przynajmniej można go za takiego uznać. The Wilderness – nagrany z pomocą Stevena Wilsona oraz zaśpiewany cudownie wręcz przez … Suzanne Barbieri. Świetne nagranie, melodyjne, pięknie zaśpiewane. Tej nastrój ogólnie pojętego odprężenia burzy (choć być może to zbyt ostre słowo) March of The Innocents. Gitara Davida Torna brzmi tu niepokojąco. Ostre jej wejścia, wprost ranią uszy. Na dodatek powtarzające się frazy rytmiczne wcale nie ułatwiają asymilacji nagrania. Na szczęście elektroniczne pasaże w wykonaniu Steve’a Jansena wyjaśniają i łagodzą sprawę. To wyciszenie się przydaje, bo następne nagranie jest również dość przebojowe. Dobrze zaśpiewane przez Robby’iego Aceto. Taki mały flirt z popem. Inna sprawa, że wysokiej klasy.
I tak dalej i tak dalej. Beginning to Melt, to płyta, która jednocześnie wymaga i nie wymaga skupienia od słuchającego. Może być tłem i może stanowić centrum naszego zainteresowania. Jest progresywna i ograna zarazem. Ciekawa i nudna.
Czy to są rzeczy, które wykluczają się wzajemnie? Nie odpowiem na to pytanie. Posłuchajcie zresztą płyty. A moje zdanie nic tu nie znaczy…
Shadow falls across the Moon,
Eagle swoop too soon
Swiftly springs the coiled snake,
Like a bone shaker, bone shaker, bone shaker
In the wilderness