Ćwiara minęła! Dokładnie to minęła rok temu, ale jakoś umknęło. No to nadrabiamy.
Na liście najciekawszych muzyków lat 80. – ścisła czołówka. Twórca nie stawiający sobie ograniczeń, swobodnie łączący różne muzyczne style w jedną, eklektyczną, niezwykle efektowną całość, bulwersujący image’em i tekstami piosenek, znakomity, acz niedoceniony gitarzysta solowy, multiinstrumentalista, niezwykle płodny kompozytor. Panie i Panowie – oto Prince Rogers Nelson.
W roku 1983 miał już na koncie pięć płyt, prezentujących własną, oryginalną wizję muzyki pop, łączącą elementy rocka, soulu, funku, jazzu, ballady i Bóg wie czego jeszcze. Był artystą już docenionym, ale ciągle brakowało czegoś, by stał się supergwiazdą. Więc postanowił stworzyć – jak to byśmy dziś nazwali – projekt multimedialny: pełnometrażowy fabularny film kinowy, opowieść o muzyku z Minneapolis, który szuka swego miejsca w życiu i na scenie, próbując uniknąć błędów ojca, i do tego płyta. Płyta będąca logiczną kontynuacją poprzednich, ale nieco ostrzejsza, bardziej rockowa, bardziej eksponująca elektryczne gitary. Całość zatytułował „Purple Rain”.
Album wszedł na szczyt Billboardu nieco ponad miesiąc po premierze i utrzymał się na topie pięć i pół miesiąca. W sumie skończyło się na trzynastokrotnej platynie w Stanach i ponad dwudziestu milionach egzemplarzy sprzedanych na świecie. Na pewno płycie dopomógł skandal: w „Darling Nikki” pojawiła się wzmianka, jak to główna bohaterka, z którą podmiot liryczny utworu przeżywa upojne chwile (mówiąc wprost: zalicza ostre rżniętko) zaznaje rozkoszy samoobsługi przy kolorowych gazetkach. Niejaka Tipper Gore poczuła się zbulwersowana, gdy jej przednastoletnia córeczka słuchała tej piosenki (ech, kobieto, żebyś wiedziała, co 11-latki już wiedzą o seksie…) i zażądała oznakowania płyt z nieprawomyślnymi tekstami nalepką „Parental Advisory: Explicit Lyrics”. Wkrótce okazało się, że nalepka owa zamiast odstraszać bądź ostrzegać, raczej zachęca do kupna płyty…
Dobra, nie tylko „Darling Nikki” ten Purpurowy Deszcz stoi. „Let’s Go Crazy” fajnie łączy przebojowy rytm z ostrzejszymi gitarami. „Take Me With U” to uroczo zwiewna, lekka pop-rockowa piosenka, kapitalnie wzbogacona partiami smyczków. „The Beautiful Ones” z kolei jest dramatyczną balladą, z ekspresyjnym popisem wokalnym Prince’a. Czterominutowy „Computer Blue” to okrojona wersja większej całości, zresztą w sporej części studyjnego jamu. Świetnego jamu! Dużo klawiszowych odjazdów, fajne, pastelowe syntezatorowe tła, ładnie płynący rytm… Aż szkoda, że skończyło się na czterech minutach.
Po następnym w kolejności „Darling Nikki” mamy „When Doves Cry”. Trochę dziwnie brzmi ta piosenka, głównie dlatego, że nie ma w niej gitary basowej, ani basu w ogóle (Prince, zapytany przez Davisa, czemu nie pisze linii basu, twierdził, że mu przeszkadzają). „I Could Die 4 U” i „Baby I’m A Star” to w sumie żwawe, dynamiczne, taneczne pop-rockowe piosenki – i tyle.
Ale te dwa utwory to w sumie dodatki do utworu tytułowego. Zaczyna się spokojnie, ale napięcie i ciężar stopniowo narasta, by w finale wręcz przytłaczać słuchacza. Powolne, rytmiczne uderzenia perkusji. Gitara, łagodnie uzupełniana nadającymi klimat smyczkami. I śpiew. Nigdy nie chciałem, byś płakała, nigdy nie chciałem by było Ci smutno. Chciałem tylko jeden raz ujrzeć, jak się śmiejesz, chciałem zobaczyć, jak się śmiejesz w purpurowym deszczu… Równie ważne jak muzyka, są w tym utworze pojawiające się nagle pauzy. Gdy muzyka na kilka sekund się zatrzymuje. I wtedy napięcie rośnie chyba najbardziej. Chciałem tylko ujrzeć Cię skąpaną w purpurowym deszczu. Nie chciałem być żadnym przygodnym kochankiem, tylko pewnym, wyjątkowym rodzajem przyjaciela. Nigdy nie potrafiłbym odbić Cię innemu. Cholerna szkoda, że to wszystko musiało skończyć się… Co niniejszym dedykuję pewnej pani doktor. Do tego gitara. Żadne wirtuozerskie solo, raczej zwięzła, kapitalnie stopniująca napięcie partia. I efektowna koda. Osiem minut i czterdzieści sekund poezji. Jeden z najwybitniejszych utworów całej dekady.
Jak ta płyta broni się po 26 latach? Zadziwiająco dobrze. W przeciwieństwie do wielu albumów z dekady glorious eighties, które brzmią obecnie archaicznie i staromodnie – „Purple Rain” brzmi bardzo świeżo, nie tracąc nic ze swojej energii i poloru, ciągle jest płytą świeżą, eksperymentalną i intrygującą. Polecam gorąco!