ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Tangent, The ─ Songs From The Hard Shoulder w serwisie ArtRock.pl

Tangent, The — Songs From The Hard Shoulder

 
wydawnictwo: InsideOut Music 2022
 
1. The Changes (17:04)
2. The GPS Vultures (17:01)
3. The Lady Tied to the Lamp Post (20:52)
4. Wasted Soul (4:40)
5. In the Dead of Night/Tangential Aura/Reprise (16:11) [bonus track on limited edition]
 
Całkowity czas: 75:48
skład:
Andy Tillison - vocals, keyboards
Luke Machin - guitar, vocals
Theo Travis - saxophone, flute
Jonas Reingold - bass
Steve Roberts - drums
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,2
Arcydzieło.
,15

Łącznie 17, ocena: Arcydzieło.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
26.07.2022
(Gość)

Tangent, The — Songs From The Hard Shoulder

Niespełna w dwa lata po wydaniu niezwykle udanego Auto Reconnaissance grupa The Tangent wypuszcza na rynek kolejne studyjne dzieło – Songs from the Hard Shoulder. Andy`emu Tillisonowi nie można odmówić regularności i konsekwencji w dopieszczaniu słuchaczy premierowym materiałem: w tym roku przypada dwudziesta rocznica powstania zespołu, a najnowszy album to już dwunasty w jego bogatej karierze. I choć przyznać należy, że od samego początku grupa wiedziała, jaki kurs muzycznej przygody chce obrać (i jest w tym do dzisiaj bezwyjątkowo konsekwentna), to pogłębiona eksploracja całej jej twórczości pozwala stwierdzić, że wydawane krążki nie były kolejnymi wersjami tej samej płyty. Nie inaczej jest z najnowszym wydawnictwem, które urasta do rangi najbardziej dopieszczonego i przemyślanego muzycznego misterium.

Trzeci raz z rzędu Tillisonowi udało się skompletować ten sam skład, co z pewnością przyczyniło się do utrzymana wysokiej jakości materiału. Tak jak dobra potrawa zyskuje, gdy składniki w niej obecne się przegryzą, tak długoletnia współpraca tych samych muzyków, świadomych celu wspólnej podróży, okazuje się kluczem do sukcesu i gwarancją artystycznej stabilności. Cała piątka (Andy Tillison, Luke Machin, Jonas Reingold, Theo Travis i Steve Roberts) zna swoje miejsce w szyku: nikt nie wysuwa się na czoło, dla każdego znajduje się miejsce do zaprezentowania swoich umiejętności, ale najważniejsza – co wyczuwa się już po kilku przesłuchaniach – jest współpraca. I wspólna odpowiedzialność za kształt poszczególnych utworów. To zresztą wynik sposobu komponowania: wstępne dema i zalążki piosenek tworzy oczywiście Tillison, ale wypełnianie tej pojemnej formy należy już do wszystkich artystów, którzy nie mają przy tym żadnych ograniczeń w wykorzystywaniu autorskich pomysłów do budowania ostatecznych wersji kompozycji. To wciąż stylowy i elegancki rock progresywny, czerpiący – choć nienachalnie i bez ostentacyjnego naśladownictwa – z wczesnych lat 70., ale te inspiracje pomagają tylko w znalezieniu własnego tangentowego stylu.

Tym razem dostajemy jedynie cztery premierowe utwory zamknięte w godzinnej zawartości srebrnego krążka: trzy długasy, z których dwa mają po siedemnaście minut, a trzeci – ponad dwadzieścia (wkomponowują się one zresztą w typowe dla zespołu rozwiązania obecne na wszystkich albumach), oraz jeden krótszy temat: można powiedzieć – miniaturka przy pozostałych, zamykający się w niespełna pięciu minutach. Warto dodać, że wśród tych trzech epików znajdujemy utwór instrumentalny (The GPS Vultures), patent również niejednokrotnie z powodzeniem wykorzystywany, chociażby na płytach Slow Rust Of Forgotten Machinery i Proxy (w jednym z wywiadów Tillison stwierdził nawet, że wszyscy w zespole coraz bardziej w tym rozwiązaniu gustują, a dodatkowo stanowi ono wytchnienie dla tych, którzy nie przepadają za głosem i za manierą śpiewu lidera).

Na płycie, tradycyjnie już za sprawą głównodowodzącego, dominują różnego rodzaju instrumenty klawiszowe, na których oparto poszczególne utwory. Brzmienie tych instrumentów okazuje się jednak bardzo zróżnicowane, a liczne partie solowe nie przytłaczają ciężarem, powtarzalnością czy dłużyznami. Towarzyszy im wyjątkowo często i wszechstronnie gitara Luke`a Machina, dla której znalazło się sporo miejsca – o wiele więcej niż na Auto Reconnaissance, choć i tam jej nie brakowało. O tym jak niezmiernie utalentowanym gitarzystą jest Luke, świadczy sposób użycia instrumentu w poszczególnych utworach: klasycznych, wygładzonych, subtelnych i melodyjnych solówek raczej nie znajdziemy (do takiej charakterystyki najbardziej zbliża się końcowy fragment The Changes, w którym partia gitary staje się przedłużeniem klawiszowego motywu, przewijającego się przez cały ten utwór, po czym pomysłowo go rozwija, aby emocjonalnie i z przytupem się zakończyć... niestety, w postaci brutalnego wyciszenia), za to częściej będzie to podkład pod linię melodyczną, wokal i klawisze (w tym samym utworze), a innym razem – oszczędnie malowane pejzaże na elektronicznym tle (The Lady Tied to the Lamp Post). Nie brakuje też szarpanych, wściekłych gitarowych momentów z gęściejszą fakturą, znanych z poprzedniego wydawnictwa, jak również łagodnych nieelektrycznych brzmień we fragmencie The GPS Vultures. Podobnie swoją obecność zaznacza Theo Travis – zarówno w postaci aksamitnego, delikatnego fletu będącego dodatkiem aranżacyjnym (The Changes), jak i solowej partii saksofonu uwypuklającej dramaturgię instrumentalnej części The Lady Tied to the Lamp Post. Wspaniałą pracę wykonuje też Jonas Reingold, którego pulsujący bas daje spoiwo i fundament dla budowania struktury wszystkich tematów (pięknie go można wyłowić w słuchawkach, zwłaszcza w The Changes). Całości dopełnia Steve Roberts na perkusji, nie tylko w ogóle nie narzucający się swoją obecnością, lecz także grający czasem w iście eteryczny sposób, gdzieś schowany w głębi (jak na scenie zresztą podczas koncertu na żywo) – co być może jeszcze bardziej potęguje, z kolei, jego zdolności.

Wszystkie epickie kompozycje mijają niepostrzeżenie. To niewątpliwie zasługa zarówno braku dłużyzn, jak i obecności częstych zmian tempa, zróżnicowanych nastrojów czy przemieszania muzycznych struktur. Na uwagę zasługują wymienność partii instrumentalnych, ciekawe rozwiązania wokalne (w tym – charakterystyczne harmonie w stylu Yes), organowe brzmienie klawiszy (bliskie rozwiązaniom stosowanym przez ELP) czy powracające wątki melodyczne i frazy instrumentalne. Powtarza się właśnie to, co jest najbardziej melodyjne. Muzycy zapewne zdawali sobie sprawę, że jeśli chodzi właśnie o aspekt melodyjności, udało im się pod tym względem stworzyć dzieło jedno z najbardziej spektakularnych w całym dorobku. Zdecydowanie The Changes oraz The Lady Tied to the Lamp Post całe swoje piękno zawdzięczają temu aspektowi, z którym współgra – jak mało kiedy – przekonujący głos Andy`ego, a przecież niewolny od kontrowersyjności i skrajnych opinii na temat jego walorów.

W kontekście ciągłego rozwoju grupy, mimo wierności progresywnej stylistyce, warto odnotować imponujący eklektyzm gatunkowy, zwłaszcza w instrumentalnym epiku The GPS Vulture. Dzieje się tam naprawdę wiele, co początkowo może nie przemawiać do słuchacza, a nawet męczyć pozorną dezorganizacją czy przypadkową polifonicznością, niemniej to przykre wrażenie (którego doświadczył także piszący te słowa) z każdym kolejnym odsłuchem mija i zostawia miejsce autentycznemu zachwytowi. Poza klasycznym rockowym pazurem znajdziemy tu tak uwielbiany przez Tillisona funk, wytchnienie od skomplikowanej struktury przyniesie smooth jazz, a na inny zupełnie biegun zaprowadzą fragmenty country czy nawet flamenco. Oczywiście, wszystko w rozsądnych dawkach – to jednak wciąż rockowy zespół, trzymający się jeszcze z dala od rock in opposition, niemniej coraz częściej skręcający w stronę pozarockowego anturażu. Uzupełnieniem tego zjawiska niech będą wcale liczne elementy elektroniki, wzbogacające przepych The Lady Tied to the Lamp Post, ale obecne również w The GPS Vulture. Dzięki temu wszystkiemu muzyka The Tangent staje się jeszcze bardziej kunsztowna i wyrafinowana. Na usta ciśnie mi się też inne określenie – elitarna, ale niech wybrzmi ono ciszej w dzisiejszym świecie wyrazów modnych i nie do końca właściwie rozumianych.

W warstwie lirycznej nie jest to album konceptualny. Czuć jednak w przekazie tekstowym postcovidową atmosferę, choć daleko mu do tego, aby szukać w nim defetyzmu czy duchowego załamania. Nad albumem ciąży piętno czasu, w którym był nagrywany, i aż dwie z trzech wokalnych pieśni z pobocza traktują o minionych wydarzeniach. Zmiany opisują obawy podmiotu lirycznego (alter ego Tillisona) o los najbliższych mu osób, w tym – członków zespołu, wywołane powszechnym zamknięciem i izolacją. To także lęk o to, czy los okaże się na tyle łaskawy, aby umożliwić kontakt i spotkanie z drugim bez konieczności użycia środków porozumiewania się na odległość, takich jak media społecznościowe, siejące nienawiść – zbyt często, jak można by przypuszczać. Między wersami opisującymi wspólne trasy koncertowe, zabawne przygody z nimi związane, pojawiają się próby odnalezienia sposobu na życie w nowej rzeczywistości. I bynajmniej nie jest to wołanie o powrót do tzw. normalności, do tego, co było, i co wydawało nam się szczytem naszych marzeń, ale – chęć uchwycenia szansy na nowe otwarcie, na zmiany właśnie, które odmienią na lepsze nie tylko ludzi, lecz także cały otaczający ich świat. Z kolei w Umęczonej duszy autor wskrzesza nadzieję: dodaje otuchy i zachęca do aktywności, do mierzenia się z przeciwnościami i do podjęcia z podniesionym czołem wyzwań stawianych przez nową rzeczywistość – ma to być remedium na zamknięcie w czterech ścianach, na powtarzalność, na nieumiejętność poradzenia sobie z samym sobą czy wreszcie – na ryzyko obłędu spowodowanego przez izolację, mającą uchronić przed zarazą. Mniej optymizmu za to odsłania najdłuższy temat na płycie, niezwiązany z pandemią, choć pośrednio można by doszukać się w nim takich konotacji. Dotyka on problemu ludzkiej obojętności na los i na potrzeby drugiego. Autor sugestywnie opisuje na kanwie własnego doświadczenia koncentrację na osobistych sprawach (układania tekstu i muzyki) powiązaną z brakiem woli lub umiejętności wyciągnięcia pomocnej dłoni do kogoś w prawdziwej potrzebie: symbolem tego jest tu spotkanie – w momencie, gdy wszyscy w pośpiechu wracają wieczorem do domów – z samotną i opuszczoną kobietą przywiązaną do latarni, odzianą w podziurawioną odzież. Lina wiążąca bezdomną do słupa zapobiega upadkowi, dzięki czemu podtrzymuje resztki jej „godności”. Jak mantra powraca natomiast refren, oskarżający podmiot liryczny o obojętność (jedyne, co mógł jej dać, to papieros), o to, że tak łatwo mógł ją zostawić, aby jeszcze łatwiej wrócić do myśli o swych lekkich, zwykłych problemach życia codziennego. To nie jest wyłącznie samobiczowanie, ale próba spojrzenia z lotu ptaka na ludzkość, dostrzegającą tylko czubek własnego nosa. Towarzyszy temu porównanie, w którym pobocze drogi w dosłownym tego słowa znaczeniu (hard shoulder), gdzie (przynajmniej w brytyjskich realiach) w razie awarii samochodu otrzymuje się natychmiastową pomoc, zestawia się z poboczem życia, marginesem głównego nurtu, w którym to miejscu nikt nikogo nie zauważy, ponieważ nie ma tam nic ciekawego – jedynie zakłócacz współczesnej cywilizacji, opartej na autokreacji w mediach społecznościowych.

Tak, Tillison od samego początku istnienia The Tangent podkreślał, że najważniejsze w procesie twórczym jest dla niego snucie opowieści. A jeżeli ma on w niej wiele mądrego i ważnego do przekazania, to wychodzą z tego później długie utwory, które nigdy się nie nudzą.

Na koniec podstawowego programu płyty otrzymujemy jeszcze cover progresywnego klasyka z początku lat 80. – In the Dead of Night grupy UK. Zamysł godny pochwały. Skoro muzycy już zdecydowali się na taki zabieg, to cieszy fakt, że nie sięgnęli po coś bardziej oczywistego i znanego, a przez to już osłuchanego do przesady. Wbrew oczekiwaniom na warsztat wzięli kawałek, który nie doczekał się jeszcze – jak sądzę – zbyt wielu przeróbek, a też jest tego wart. Efekt robi wrażenie, zwłaszcza rozległe miejsce na gitarowe figury Luke`a Machina wypełniono w iście mistrzowski sposób.       

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.