Kiedy myślę o południowym kontynencie, od pamiętnego dnia roku 2007  cały czas towarzyszy mi tylko jedna nazwa - Voyager. Album "uniVerse" był  jak zimny drink w upalny australijski wieczór w interiorze, tym samym ostatnia produkcja tego dosyć ciekawego zespołu to kwintesencja obecności na muzycznej scenie. Jest jak polar w chłodny wieczór, szklanka grzanego gloggu przy kominku podczas skandynawskiej zimy,  jak czyste, ciemne i bezchmurne niebo w trakcie deszczu meteorów ...  

Od czasu mojej poprzedniej recenzji w samym zespole  w sumie  niewiele się zmieniło.   Pośrednio pojawił się album " I am the reVolution",  po którym do zespołu dołączył gitarzysta  Scott Kay. Kariera nabrała rozpędu, zespół gościł na deskach wielu edycji festiwalu Progpower , zebrali wiele pochwał i nagród, supportował m.in. Queensryche,  Nightwish, Epica,  aż w końcu wylądował zasłużenie w Sensory Records, w którym wydaje się między innymi nasz rodzimy Riverside.  Właśnie mijają dwa lata od ukazania się ich ostatniego krążka -"The  Meaning of I". I właśnie - czerwieniąc się ze wstydu, piszę tę spóźnioną recenzję,  zerkając na klepsydrę wartko przesypującego się piasku czasu, wyznaczającego granicę wieczności i doczesności.  Kiedy piasek się przesypie - co w końcu nastąpi prędzej czy później,   chciałbym zatrzymać ten moment.  Utrwalone obrazy i dźwięki życia przejdą przed zmysłami niczym przewijany film.  Jest więcej niż kilka zespołów, które w tej pamięci zostaną na dłużej. Które mam nadzieję usłyszeć, o ile ewolucja muzyczna w nadchodzących latach nie zmieni patrzenia na muzykę.  Na pewno jednym z tych zespołów byłby Voyager.

To co tworzą Australijczycy to nie tylko etykietka  ze słowami "postęp" i "metal". Ostre, melodyjne, wpadające w ucho kompozycje oraz konkretny, wyrazisty  wokal i ciekawe klawiszowe popisy Daniela Estrina okazały się wizytówką twórczości  południowców. Na sukces zespołu przede wszystkim składają się  nowoczesne formy wyrazu, patenty łączące elektronikę z ostrym  metalowym graniem, pomysłem na ciekawą muzykę. Z banalnej melodii są w stanie zrobić solidny przebój, i to tak że nawet cisza wydaje się być muzyką.  I za to chyba zostali polubieni także w swoim kraju odbierając nagrodę West Australian Music Industry Awards. A jak już wspominamy o niebanalności i melodii - Estrin ujawnia tutaj nie tylko swoje niemieckie korzenie, ale także wspaniale opanowaną sztukę wyrazu w języku rosyjskim. Wykonanie "Feuer Meiner Zeit" przypomniało mi innego artystę, Herberta Groenemeyera - zupełnie jakby  z innej bajki.  Ta drobna zaledwie półminutowa etiuda  nabiera już angielskiego tytułu "Fire of the times". W utworze "It's Time To Know" zmienia płynnie język na rosyjski, czym dodaje samemu utworowi nieodkrytego uroku. A chciałoby się posłuchać podobnej płyty w całości po rosyjsku. Słowem o samym "It's time to Know"  -  tego jeszcze nie słyszałem w ich wykonaniu: powrót do echa na sekcji rytmicznej niczym z  końcówki  lat 80tych, z wyrazistym "tłustym" bezprogowym basem. Album zawiera wiele ciekawych smaczków jak choćby spowolniona sekcja rytmiczna w "He Will Remain",  podłożona pod epickie partie klawiszowe.  Ciekawostką jest  utwór "Iron Dream"  dedykowaną nieżyjącemu już liderowi Type of Negative - Peterowi Steele, który zainspirował Estrina.  Choć wydaje mi się, że w tym wypadku naśladowca przerósł naśladowanego.   

"Meaning of I" to bezdyskusyjnie jeden z gorętszych albumów 2011 roku, bardzo ciepło przyjęty przez fanów i krytyków.  Tę niesamowitą ilustrację na okładce zaprojektował  George Grie (Yuri Georgevich Gribanovski)  - na którego twórczość wpływ miały prace m.in. Wojciecha Siudmaka oraz Zdzisława Beksińskiego. Gościnnie do wokali zaproszono DC Coopera  z Royal Hunt oraz Daniela Tompkinsa z Tesseract.  Efektem tej pracy jest rewelacyjna czwarta płyta kwintetu z Perth.  Sam Voyager to jedna wielka fabryka przebojów,  nie brakuje im pomysłów  na kolejne albumy, żaden z wydanych do tej pory krążków nie zawierał grama "wypełniacza", wszystkie kompozycje są mięsiste, przebojowe,  dobrze doprawione.  Wieści z różnych stron świata głoszą także o bardzo dobrej kondycji scenicznej zespołu, co w połączeniu z tak mocnym materiałem musi robić piorunujące wrażenie.  Patrząc aktualnie na stronę  zespołu, można wywróżyć nadchodzące wydawnictwo. Dokładnie w tej chwili wisi tam zapowiedź o nadchodzących zmianach, tak więc mam nadzieję  Perseidy  oglądać przy dźwiękach nadchodzącej produkcji australijczyków - w ostateczności, sięgnę po "Meaning of I".  Warty każdej swojej gwiazdki, każdego ziarenka piasku.