ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Can ─ Can w serwisie ArtRock.pl

Can — Can

 
wydawnictwo: Harvest Records 1978
 
1. All Gates Open (Baah, Gee, Karoli, Liebezeit, Schmidt) [08:17]
2. Safe (Baah, Gee, Karoli, Liebezeit, Schmidt) [08:34]
3. Sunday Jam (Gee, Karoli, Liebezeit, Schmidt) [04:27]
4. Sodom (Karoli, Liebezeit, Schmidt) [05:41]
5. A Spectacle (Czukay, Gee, Karoli, Liebezeit, Schmidt) [05:50]
6. Ethnological Forgery Series No. 99 “Can Can” (Offenbach) [03:12]
7. Ping Pong [00:22]
8. Can Be (Karoli, Liebezeit, Schmidt) [02:53]
 
Całkowity czas: 39:18
skład:
Michael Karoli – Guitars, Vocals. Jaki Liebezeit – Drums. Irmin Schmidt – Keyboards. Rosko Gee – Bass. Rebop Kwaku Baah – Percussion. Holger Czukay – Editing.
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Niezła płyta, można posłuchać.
,2
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,0

Łącznie 5, ocena: Niezła płyta, można posłuchać.
 
 
Ocena: 3 Album słaby, nie broni się jako całość.
20.10.2012
(Recenzent)

Can — Can

Holger Czukay chwilowo przeprosił się z kolegami i wrócił na łono Can. Aczkolwiek jego udział w kolejnej sesji, zimą 1978, ograniczył się do montowania gotowych fragmentów. Czukaya wspólne granie z Can interesowało o tyle, o ile: z ośmiu utworów tylko jeden zawierał jego pomysły.

Inna rzecz, że przynajmniej paru jego kolegów również niespecjalnie już interesowała praca z Can: nie wykazywali specjalnego zainteresowania sesjami, w nagraniach uczestniczyli bardziej z obowiązku, niż z wewnętrznej potrzeby. Do tego od pewnego czasu narastały między muzykami osobiste konflikty i animozje. I gdy latem 1979 album zatytułowany „Can” ukazał się na rynku, zespołu de facto już nie było, choć panowie opuścili muzyczną scenę po angielsku, bez jakiejkolwiek zapowiedzi. Po prostu, oficjalnie zrobili sobie krótką przerwę, która potrwała ostatecznie lata.

Nagrania z „Can” utrwaliły zespół w momencie rozpadu, wewnętrznego wypalenia. Wzajemne znużenie, zmęczenie, niechęci bardzo wyraźnie odbiły się na płycie: słabej, nieudanej, pozbawionej ognia, iskry, a przede wszystkim chyba – po prostu zaangażowania muzyków. “All Gates Open”, obojętnie, leniwie recytowane przez Karoliego,  płynie sobie na początku całkiem miło, ale w pewnym momencie wyraźnie traci rozpęd, staje się jałowym nabijaniem czasu, a ciągnięcie w nieskończoność monotonnego rytmu nie zastępuje braku pomysłów muzycznych; ten utwór powinien trwać jakieś 4 minuty, a trwa prawie osiem i pół. Podobnie wypada „Safe”: jednostajny, nudnawy, prosto, mechanicznie grany rytm (gdzie się podział ten Liebezeit, swobodnie wycinający polirytmiczne zagrywki?), solo gitarowe – znów mechaniczne, blade, odegrane bez zaangażowania, podobnie jak wokalizy i recytacje. I znów: całość można by uciąć po 4-5 minutach, a wlecze się osiem i pół… Nawet obecność drugiego perkusisty nic nie daje, jedyni, którym się jeszcze chce, to Gee i Schmidt – ten pierwszy stara się zaproponować pokręcone linie basowe, popisać czadem i wirtuozerią, niestety – bez wsparcia Jakiego nie jest w stanie sam pociągnąć tych utworów do przodu; ten drugi kombinuje z brzmieniami, stara się różnicować swoje partie, proponować różne zakręcone brzmienia i dźwięki. „Sunday Jam” próbuje nawiązać do „ciepłej”, klimatycznej produkcji w stylu albumu „Future Days”, ma taki popowo-etniczny nastrój, nieco wreszcie uaktywnia się Liebezeit, ale znów całość kładzie wykonanie, bo zagrane jest to mechanicznie, jałowo, trochę na odczepnego.

Strona B wypada nie lepiej. Albo inaczej, jest bardzo nierówna. „Sodom”, powoli się snujący, ze zgrabnie się uzupełniającymi klawiszami i gitarą, nieco żywiej wreszcie działa na zmysły słuchacza: wreszcie zespół się ożywia, rozpędza, nabiera nieco szwungu, nieco energii. Wreszcie, przez niespełna sześć minut słychać, że panom jeszcze chce się pograć razem, że jeszcze są w stanie stworzyć całkiem dobry utwór. Nawiązujący do etnicznych poszukiwań zespołu „A Spectacle”, z fajnie niosącym całość Rosko Gee i jego przyjemnie pokręconą linią basową, bardziej dynamicznym śpiewem i (wreszcie!) rytmicznymi komplikacjami oraz niezawodnym Schmidtem proponującym różne kombinacje i zakręcone brzmienia syntezatorów, to również jeden z bardziej udanych fragmentów płyty – choć to taki Can light czy smooth-Can, wygładzony, co niestety działa całości na niekorzyść: trochę ognia ze strony Karoliego, bardziej wyrazista partia gitarowa wyniosłaby całość na poziom kompozycji dobrej, a na razie jest utwór całkiem dobry, tak na lekko wyciągnięte siedem gwiazdek, nieco powyżej przeciętnego. Co dalej? Dość kuriozalna, syntezatorowo-gitarowa przeróbka fragmentu operetki „Orfeusz w piekle” Jacquesa Offenbacha, szerzej znanego jako popularny kankan. Miniaturka, w której syntezatory generują dźwięk a la piłeczki pingpongowe. I trzy minuty takich sobie gitarowo-syntezatorowych popisów na tle monotonnego rytmu na koniec.

Przerwa w działalności Can potrwała prawie dekadę. Po raz kolejny panowie zeszli się w roku 1986 (i do tego w bardzo ciekawej konfiguracji personalnej); owoce tegoż zejścia trafiły ostatecznie na rynek trzy lata później. A wcześniej światło dzienne ujrzały inne nagrania Can. Ale o tym przy kolejnej okazji.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.