Ile tak naprawdę mroku, tajemnicy, niepokoju można przekazać za pomocą muzyki? Gdzie tkwi ta granica bądź punkt graniczny między ciężkim graniem, atmosferą odpowiednią i w końcu artyzmem? Jak stworzyć dzieło spełniające te wszystkie postulaty i sprawić by było ono całkowicie uniwersalne i ponadczasowe? I jeszcze – jak połączyć tradycję z nowoczesnością? (Takie odwieczne pytanie...)

Zdaje się, że recepturę na takie granie posiada Paul, lider i główna siła stwórcza w Domain (jeśli ktoś woli Pandemonium). A „gat etemmi” jest właściwie albumem, którego nie da się porównać do czegokolwiek, co powstało wcześniej na polskiej scenie metalowej. Jest to dzieło kompletne, oryginalne, gdzieś ponad próbami określenia gatunku muzycznego.

Z kolei etemmu to duch zmarłego, człowieka, który nie został pochowany i do tego może żywym wyrządzić jakąś bliżej nieokreśloną krzywdę. „Gat etemmi” to tyle co ręka etemmu... I naprawdę czasem mam wrażenie, że jakieś nieziemskie siły czuwają nad kreatywnością Paula.
 
Nie ma tu słabych kompozycji, po prostu. Utwory są różnorodne, nie nużą i wzajemnie uzupełniają się, też poprzez wstawki między nimi, które mają na celu dalej budować nastrój grozy, mroku, jakiejś nocy w okolicach antycznego sumeru.

Gdybym miał wskazać jakieś ulubione kompozycje to z pewnością majestatyczny i powolny „asaku marsuti”, potężna i jednocześnie melodyjna „ningiszida”, szybie i proste, z wręcz heavymetalowym zacięciem „gat etemmi” czy w końcu absolutny przejaw burzy i chaosy na najwyższym poziomie „summa amelu kasip”. Ale przecież też „seven sibbitti”, „anzu storm”, „dingir xul” nie można niczego zrzucić, są zagrane potężnie i z pomysłem. Również zabierają słuchacza w stronę świata, w którym rządzą takie złowrogie siły jak chociażby pazuzu...

Album wieńczy „yog sothoth dominion” zdradzające inne oblicze zespołu – spokojne, wyciszone; zasłużony odpoczynek po wędrówce w towarzystwie antycznych demonów.

Nie jest to już surowe Pandemonium z początku lat 90tych, czasy się zmieniają, to oczywiste, ale duch tamtych dokonań na pewno towarzyszy tej muzyce. Powiedziałbym nawet, że jest to pewny i solidny krok w nowe tysiąclecie, jednocześnie mając na uwadze klasykę gatunku. Ia zi ia zi...