Genesis The Lamb Lies Down On Broadway 30th Anniversary Tour
Kiedy w Prima Aprilis 2005 r. Polska, a w wraz z nią większość świata, wstrzymała oddech przyjmując stopniowo do wiadomości, że ziemska droga Papieża Polaka właśnie dobiega końca, mnie dręczył jeszcze jeden związany z tym dylemat: 3.04.2005r. miałem pojechać
do Berlina by uczestniczyć w koncercie The Musical Box – absolutnych mistrzów świata
w dziedzinie rekonstrukcji koncertów dawnego wspaniałego Genesis. No i los tak chciał,
że przyszło mi przeżywać związane z tym występem uniesienia niecałą dobę po tym,
jak Jan Paweł II wyszeptał swe ostatnie słowo AMEN. Dzień wcześniej - w sobotę, gdy jeszcze tliła się w nim iskierka życia, zadzwoniłem do organizatorów koncertu by dowiedzieć się, czy biorą pod uwagę odwołanie spektaklu... Ale oni tam w Niemczech podchodzili
do całej tej smutnej sprawy zupełnie inaczej. A zatem pojechałem... I bez względu na to, jak bardzo się to komuś może wydać niestosowne... Nie żałuję.
Zespół The Musical Box (TMB) tworzą:
François Gagnon jako Steven Hackett Sébastien Lamothe jako Mike Rutherford Denis Gagné jako Peter Gabriel Martin Levac jako Phil Collins Éric Savard jako Tony Banks
I wierzcie mi, w tym co robią są absolutnie doskonali. Dlatego wybaczcie... Nie będę pisał
o koncercie TMB, napiszę po prostu o moich wrażeniach z jednego z koncertów wspaniałej trasy The Lamb Lies Down On Broadway zespołu Genesis.
Sceniczna prezentacja Genesis pierwszej połowy lat 70 intensywnie ewoluowała osiągając
w roku 1973 absolutny szczyt w postaci występów związanych z albumem Selling England By The Pound. Ekscentryczny wokalista Peter Gabriel długo nie potrafił pogodzić się z przypisaną mu rolą śpiewaka, który podczas typowych dla Genesis dłuższych partii instrumentalnych nie bardzo wiedział, co ma robić na scenie. Rozwinął więc wspaniale swój warsztat i czarował publiczność niezwykłymi kostiumami i specyficzną choreografią.
Od przybysza z nieziemskich stron w otwierającym koncerty „Watcher Of The Skies”
z obowiązkowymi skrzydłami nietoperza u głowy, połyskującymi ultrafioletowym blaskiem okolic oczu oraz kolorową peleryną, po zmęczonego przedwczesną starością Henrego – bohatera monumentalnego utworu „The Musical Box”. Po koncertach zbudowanych na licznych kreacjach propozycja Gabriela przygotowana na występy promujące kontrowersyjny,
ale z biegiem lat nabierający coraz lepszego smaku album The Lamb Lies Down On Broadway musiała nieco rozczarowywać. Oto znakomitą większość koncertu Peter wykonywał w skórzanej kurtce, jeansach i dość skromnym makijażu. A jednak występy z tej trasy zapisały się w historii muzyki rockowej, a ich ówcześni świadkowie stali się obiektami zazdrosnych westchnień młodszych (lub urodzonych po niewłaściwej stronie żelaznej kurtyny) fanów. Nie ma oficjalnych materiałów na DVD (czy choćby VHS), a posiadacze materiałów nieoficjalnych strzegą ich zazdrośnie.
Ale oto cofa się koło czasu i Genesis (TMB) znów koncertuje w swym najmocniejszym składzie, ze swymi magicznymi spektaklami. Ostatnich kilkanaście miesięcy jeżdżą
z The Lamb. Po prostu nie można obojętnie przejść obok.
Scenografię dla The Lamb stanowią właściwie tylko trzy ekrany umieszczone nad sceną, na których przez cały czas wyświetlane są mniej lub bardziej dosłownie ilustrujące teksty utworów przeźrocza. Z tyłu sceny coś jakby kilka skał. I to wszystko.
Wokalista miał przygotowane trzy stałe stanowiska: klasycznie na środku sceny, oraz na podwyższeniach po jej prawej i lewej stronie. Pozostali muzycy ustawieni w typowej konfiguracji Genesis: Steve Hackett (François) po lewej (dla widzów) stronie sceny oczywiście na siedząco; Mike Rutherford (Sébastien) również po lewej, choć nieco bliżej środka i w głębi sceny; zestaw perkusyjny Collinsa (Martina) nieco z prawej, zaś zupełnie na prawym skraju sceny otoczony klawiaturami Tony Banks (Éric). Koncert rozpoczyna się
od kilku słów wprowadzenia, a na jednym z ekranów widać cień Petera w stroju z „Watcher Of The Skies”. Pierwszą część narracji podczas berlińskiego koncertu Peter-Denis wygłosił niestety po niemiecku (i już się bałem, że tak będzie do końca), co troszkę wybiło mnie
z klimatu (bo to trochę jak komedie z Luis De Fines po niemiecku) ale potem wkroczyła
w wielkim stylu MUZYKA. Przykuwający wstęp na klawiszach i ...and the lamb, lies down on broadway, on broadway. Od pierwszych sekund Peter-Denis skupia na sobie niemal całą uwagę. Niemal... Bo perkusista Phil-Martin choć przykuty do swego stanowiska tworzy swój własny równie ekscytujący show. Od pierwszych też chwil mamy do czynienia z połączeniem dwóch sprzeczności: spektaklu wyreżyserowanego w najdrobniejszym szczególe oraz improwizowanego występu. Peter-Denis jest wszędzie, a choć odgrywany przez niego Rael (główny bohater The Lamb) w niczym nie przypomina Britanii, Antychrysta, czy Kosiarza trawników (z poprzednich tras) nie trudno doszukać się i w tej prezentacji charakterystycznych dla niego pantomimicznych gestów. Zmieniające się przez cały czas przeźrocza raczej nie odwracają uwagi, może dlatego, że tyle ich jest, a może dlatego,
że w większości są to jakby przypadkowe zdjęcia, grafiki, plakaty, czy diagramy.
Dopiero w drugiej części spektaklu, podczas „The Lamia” zmienia się oprawa wizualna: Peter-Denis w białym trykocie tkwi wewnątrz wzorzystego podświetlanego ultrafioletem namiotu (ściętego stożka), który podczas „zwrotek” pozostaje w bezruchu i stanowi jedyne źródła światła na scenie, a podczas „refrenów” wiruje na tle gry pozostałych świateł. W trakcie instrumentalnego „The Silent Sorrow In Empty Boats” w ciemności trwają przygotowania do bodaj najbardziej spektakularnego występu Petera.
Na początku „The Colony Of Slippermen” z połyskującego czerwonym blaskiem przeźroczystego tunelu wypełza Slipperman – wielkogłowy pokryty brodawkami i bąblami zdeformowany stwór z nadmuchiwanymi genitaliami. Ten efekt spotkania z Lamią, efekt, którego skutki można odwrócić jedynie poprzez kastrację to jeden za najbardziej widowiskowych fragmentów całego występu. Ucieleśnienie rockowego teatru. Kostium, choć z pewnością niezbyt wygodny jakoś wcale nie przeszkadzał Peterowi-Denisowi w śpiewaniu swej niełatwej partii. A po kilku minutach Rael powraca w swym normalnym punkowym wcieleniu. W ostatnim utworze mamy Raela w dwóch postaciach, gdy w świetle stroboskopu widzimy dwóch wokalistów w dwóch skrajnych kątach sceny – choć oczywiście tylko jeden z nich przyszedł na świat z matki i ojca (że tak powiem posługując się słowami Stanisława Lema) drugi to manekin odziany jak Rael. Ale wrażenie jest niesamowite i tylko można się domyślać, która z widzianych postaci była prawdziwym Peterem-Denisem.
Na pierwszy bis utwór, na który szczególnie czekałem: „The Musical Box”. Perfekcyjne wykonanie, ale jednocześnie bodaj jedyny moment, gdy Dennis nie był Peterem w 100%,
bo choć odgrywał starca Henrego dokładnie tak jak Gabriel czegoś mi jednak zabrakło.
W wydaniu Petera wyczuwalne było prawdziwe, namacalne wręcz cierpienie, tu jakby tego zabrakło. Nie bardzo potrafię to opisać, ale po prostu w tym jednym jedynym utworze
(a właściwie w jego kulminacyjnym momencie) po prostu dało się wyczuć, że Denis gra Petera a nie postać przez niego odtwarzaną. We wszystkich pozostałych utworach (no może jeszcze wyjąwszy „The Grand Parade Of Lifeless Packaging”) Denis po prostu był Gabrielem. Na sam koniec „The Watcher Of The Skies”... I zespół zniknął ze sceny.
Występy Genesis (TMB) miały (mają) dość szczególny klimat. Trudno właściwie mówić
o kontakcie z publicznością. Te koncerty to raczej spektakle z fragmentami narracji, które choć z pewnością w jakimś stopniu improwizowane były jednak dość sztywno wyreżyserowane. Być może to było powodem frustracji pozostałych muzyków Genesis
(bo muzycy TMB na sfrustrowanych nie wyglądają) ale dla słuchaczy-widzów mimo całego dystansu przedstawienie takie było (jest) pełne niesamowitej magii. Nie sposób pozbyć się wrażania, że uczestniczy się w czymś absolutnie wyjątkowym. I takie wrażenie we mnie zostało... to był wyjątkowy wieczór, który zresztą pozostanie w mej pamięci także dlatego,
że nastąpił w niezwykle szczególnych dla Polski okolicznościach.
Warto wspomnieć o organizacji: Występ odbył się w o wiele dla niego za dużej Sali Berlin Arena. Ale choć pozostało w atrakcyjnych punktach kilka wolnych miejsc NIKT
z niemieckiej publiczności się nie przesiadł nawet, jeśli siedział mocno z boku, czy bardzo daleko. Jeszcze 10 minut przed rozpoczęciem sala leniwie się wypełniała. Przy wejściu nie było jakichkolwiek tłumów, przepychanek, przeszukiwań i obmacywania. Ale aby nie było tak różowo warto zaznaczyć, że Niemcy nie czują skrępowania i palą w trakcie koncertu
na całego. Co chwilę ktoś w sąsiedztwie wyciągał papierosa i dymił niczym nie zrażony. Myślę, że dla osób niepalących było to wyjątkowo mało zabawne. Pomijając tę przykrość (oraz brutalny powrót do rzeczywistości, gdy z chwilą przekroczenia granicy od razu było wiadomo, że jedziemy już po polskich drogach) ten koncert będzie dla mnie jednym
z tych nielicznych spełnionych marzeń, które jeszcze niedawno wydawało się nie do spełnienia.