Mariusz Danielak
To będzie podsumowanie głównie w „progresywnym” stylu. Bo przeważnie za tę muzyczną szufladę w naszym serwisie odpowiadam. „Głównie”, ale nie „tylko”. Tym bardziej, że zauważyłem, iż w ostatnich latach najbardziej podobały mi się płyty z mało artrockowego podwórka. I nie inaczej było w minionym roku. Wszak krążkiem, który absolutnie mnie zniewolił i przywiązał na długo do odtwarzacza był album „Hymns For The Broken” szwedzkiego Evergrey. Przejmujący, porażający, ze świetnymi ciężkimi riffami i z jedynym w swoim rodzaju patosem podkreślonym wyjątkowym wokalem Toma S. Englunda. Taki „Black Undertow” to dla mnie prawdziwy i mroczny rockowy hymn minionego roku. Zdecydowanie najlepszy album w karierze Szwedów. Bez dwóch zdań.
Cóż, wróćmy do głównego… prog - nurtu, z którym nie było wcale aż tak źle. Niezwykle ujęło mnie ostatnie dokonanie norweskiego Gazpacho. Pięknie wydany „Demon” nie jest może albumem łatwym, jednak poświęcony mu w skupieniu czas z każdą kolejną chwilą oddaje jego misternie zbudowany urok. Ogromną przyjemność sprawiło mi też słuchanie najnowszego krążka The Pineapple Thief, „Magnolia”. Muzycy powrócili z nim po okresie „błędów i wypaczeń”. Powrócili z prostotą wpisaną w ładne i trochę nostalgiczne piosenki. I to wystarczyło.
Miłośnicy neoprogresywnego rocka też nie powinni narzekać. Przede wszystkim powinni zainteresować się (jeśli jeszcze tego nie zrobili) australijskim Anubisem, który uraczył słuchaczy albumem „Hitchhiking To Byzantium”, wielowarstwowym i głębiej czerpiącym ze spuścizny progresywnego rocka, niż jego - też udany - poprzednik. Klasycy z brytyjskiego Pendragon pochwalili się wzbudzającym kontrowersje „Men Who Climb Mountains”, który wydał mi się albumem nad wyraz udanym i przemyślanym. Bardzo owocny come back zaliczyło IQ. „The Road Of Bones” jest z pewnością jedną z najlepszych rzeczy w ich dyskografii. Do tego przypomnieli o sobie w Polsce dając przyzwoity koncert na festiwalu Ino-Rock. Sporo radości sprawił mi na początku roku powrót klasycznie neoprogresywnej szwajcarskiej Clepsydry. Czteropłytowy retrospektywny box „3654 Days” zdecydowanie wygrywa u mnie w kategorii „najpiękniej wydana rzecz”. Ich polski koncert nie był może zbyt finezyjny a do tego zabrakło nowego albumu Szwajcarów, niemniej do ich muzyki w minionych dwunastu miesiącach wracałem nader chętnie. Nie mogę też zapomnieć o wydanym także na początku 2014 roku kolejnym albumie Transatlantic. „Kaleidoscope” może wiele nowego nie wnosi, jednak swoim muzycznym bogactwem i wykonawczym profesjonalizmem bije na głowę wiele propozycji z tej muzycznej szuflady. A słabość moja do tego krążka jest być może tym większa, że berliński występ Transatlantic był w minionym roku moim „ulubionym wydarzeniem koncertowym” (choć miał sporą konkurencję w postaci wyjątkowych polskich występów Petera Gabriela, Steve’a Hacketta, Gazpacho, Airbag i Fates Warning). Pod koniec roku ślicznie umilały mi czas nieco rozmarzone i nastrojowe solowe debiuty Bjørna Riisa („Lullabies In A Car Crash”) i Steve’a Rothery’ego („The Ghosts Of Pripyat”).
Czas na odnotowanie kilku wartościowych „koncertówek”. W tej kategorii prym wiedzie u mnie czteropłytowy box „Last Fair Day Gone Night” szwedzkiej Katatonii ze znakomitym koncertem upamiętniającym 10 – lecie ich ikonicznego krążka „Last Fair Deal Gone Down”. Miło było też zerknąć na DVD „In From The Cold - Live In London 2013” legendarnego Camela, który po latach powrócił do koncertowania. Warte też zauważenia jest pierwsze wydawnictwo z oklaskami Kanadyjczyków z Mystery (podwójny album „Tales From The Netherlands” zbierający wszystko, co u nich najlepsze). Ucieszyło mnie też przesympatyczne, jubileuszowe wydawnictwo Raya Wilsona „Genesis vs Stiltskin: 20 Years and More” zarejestrowane w radiowej Trójce.
To jeszcze kilka słów o naszym rodzimym podwórku. Po raz czwarty swój solowy album ofiarował fanom Mariusz Duda, czyli Lunatic Soul. Po raz czwarty było na nim inaczej i po raz czwarty… intrygująco. Poniżej stałego poziomu nie zeszło krakowskie Millenium, które swoje 15 – lecie uczciło wyjątkowo udanym krążkiem „In Search Of The Perfect Melody”. Nie on jednak w „Lynxmusicowej” stajni najbardziej zwrócił moją uwagę w 2014 roku. Krążkiem, który to uczynił była solowa płyta Jerzego Antczaka „Ego, Georgius”. Arcyciekawy koncept z mieszanką progrocka, elektroniki, ambientu, folku i pewnie czegoś tam jeszcze. A już z zupełnie innej beczki wspomnę o czarownym albumie poznaniaków z UFly. Pochodząca z tego krążka kompozycja „Eclipse” (choć opublikowana przez zespół dwa lata temu) była dla mnie najpiękniejszą piosenką ostatnich 12 miesięcy.
PS A jak to możliwe, że w takim „progresywnym” podsumowaniu nie ma ani słowa o Pink Floyd? Możliwe, bo dla mnie „The Endless River” był kompletnie niepotrzebny.
Paweł Horyszny
Rok 2014? Przeciętny. Ani dobry, ani zły. Oto moje typy:
1.SYD ARTHUR – „Sound Mirror”.
Na każdym kroku słychać niekończące się porównania kapeli braci Magillów do sceny Canterbury (spotęgowane faktem, iż to właśnie w tym mieście zespół powstał). Jest to jednak stwierdzenie nieco ujmujące kapeli. Syd Arthur tworzy muzykę ciekawszą i spójniejszą od wielu zespołów rzeczonego nurtu. Na „Sound Mirror” są i pomysłowo zaaranżowane kompozycje i wdzięk i przed wszystkim niesamowity klimat mający więcej z psychodelii, aniżeli jazzu.
2. URIAH HEEP – „Outsider”
Któż by pomyślał, że Mick Box i jego ferajna będą jeszcze w stanie zaskoczyć. A jednak! „Outsider” to już czwarta z kolei naprawdę dobra płyta zespołu. Konkretny pałer, świetne riffy i no ten nigdy nie starzejący się Hammond...
3. ELOY – „Reincarnation On Stage”
Rewelacyjny koncert... i tyle.
4.NAZARETH – „Rock’n’Roll Telephone”
Tzw. Stara Gwardia ma jednak swoje patenty. Wielu próbuje je skopiować, ale tylko oryginalni wynalazcy wiedzą najlepiej jak je wykorzystać. Ta prawda ma zastosowanie również w przypadku tych hardrockowych wyjadaczy z Dunfermline. Taką płytę jak ta, mogli nagrać tylko oni.
5.WISHBONE ASH – „Blue Horizon”
Równie dobrze mógłbym w tym miejscu skopiować powyższy paragraf. Niezwykle cenię Andy’ego Powella za nagrywanie płyt takich jak ta. Nie za szybko, nie za mocno, za to melodyjnie. No i w starym stylu...
Niestety ten rok uraczył nas dwoma kandydaturami do kategorii Gniota Roku:
1.PINK FLOYD – „The Endless River”
Perfidny i bezpardonowy skok na kasę. Niejeden fan zapewne zastanawia się, jak Taki Zespół mógł się tak zhańbić. Zbiór zlepków, ni to zamysłów, ni to szkiców muzycznych powciskanych bez ładu, składu oraz – przede wszystkim – bez klucza i jakiegokolwiek konceptu muzycznego nie przystoi komuś takiemu jak Pink Floyd. Jeśli to miał być „hołd” dla Richarda Wrighta, to biedaczysko zapewne przewraca się w grobie...
2.YES – „Heaven & Earth”
Zespół, który zupełnie się wypalił gra i nagrywa z uporem maniaka tudzież lepszej sprawy. Potencjał i siły witalne już niestety nie te. Gdyby Squire i jego trupa ograniczyli się do odgrywania nieskończonych tras koncertowych, to jeszcze pół biedy. Niestety od czaso do czasu ubzdurają sobie, że fajnie byłoby nagrać nową płytę...
Wojciech Kapała
Geriatria rządzi!
Rok 2014 początkowo jakoś nie zapowiadał się specjalnie, ale jesienią nastąpił prawdziwy wysyp dobrych płyt, aż trudno było nadążyć z recenzowaniem.
Ale jak zwykle moja ulubiona płyta roku ukazała się jeszcze przed Wielkanocą. Tym razem był to solowy album Davida Crosby’ego – „Croz”. Niby takie granie jakie mogliśmy usłyszeć na płytach Crosby, Stills & Nash, Crosby, Stills, Nash & Young, ale wrażenie zrobiło na mnie duże. Drugie miejsce to kolejna płyta Becka – „Morning Phase” – bardzo nastrojowa, bardzo piękna. Miejsca trzy-cztery to dwie płyty prog-rockowe; po czterdziestu ponad latach drugą płytę nagrała jedna z bardziej kultowych brytyjskich tzw. „lost groups” – Bram Stoker – „Cold Reading”. W jej recenzji napisałem, że problem prog-rockowej płyty roku 2014 mi się rozwiązał. Miałem rację ale chyba równie dobra okazała się trzecia płyta Norwegów z D’accorD – III. Bardzo retro, ale bardzo stylowo, a najważniejsze, że bardzo dobrze.
Świetne płyty nagrali Marianne Faithfull, Morrisey, Yusuf, bardzo dobre Artur Rojek, Dave Mason, Interpol, dobrą Saga – „Sagacity”. Pierwszą od prawie czterdziestu lat nową płytę nagrało Curved Air. Węgrzy z Solaris lenili się krócej – 15 lat. W obu przypadkach dostaliśmy zaskakująco dobre płyty – spokojnie na osiem artrockowych gwiazdek. Intrygującą rzecz popełnił gitarzysta Albionu Jerzy Antczak – „Ego, Gregorgius” – na razie jeszcze do końca nie wiem, jak mam to ugryźć, ale wiem, że to rzecz nietuzinkowa. Też taką bardzo ciekawą płytą zadebiutowali indonezyjscy jazz-rockowcy I Know You Well Miss Clara – „Chapter One”. Jeszcze nie wiem, co mam sądzić o płycie Gaby Kulki – „The Escapist”. Bardzo na nią czekałem i na razie mnie nie przekonuje.
Towarzystwo hard’n’heavy nie zawiodło – tym razem palmę pierwszeństwa muszę przyznać Nazareth – „Rock’n’Roll Telephone” – znakomita rzecz. Judas Priest – „Redeemer of Souls” – Judasze dawno nie nagrali tak dobrej płyty, Mother Road – „Drive” – młodzi, (bardzo) zdolni hard-rockowcy. Oprócz tego też bardzo dobrze wypadli Uriah Heep – „Outsider”, HammerFall – „® Evolution”, Magnum - , a lepiej niż dobrze AC/DC i Zodiac, Tesla .
I jeszcze dwa bardzo fajne wydawnictwa koncertowe – jubileuszowy żywiec Toto, nagrany w zeszłym roku w Łodzi, oraz archiwalny koncert ABBY z 1979 roku.
Ta lista jeszcze nie jest pełna, bo jeszcze kilka nowych płyt leży u mnie na półce nieprzesłuchanych, a jeszcze o kilku wiem, że wyszły. Czyli czas jeszcze na remanenty.
Łukasz Modrzejewski
1. Brian Eno / Karl Hyde – Someday World
11. Fisz Emade Tworzywo – Mamut
Było jeszcze kilka ciekawych wydawnictw, ale też nie o to chodzi aby wybierać setkę czy nawet pięćdziesiątkę albumów. Tegoroczny rok zaliczam do udanych, aczkolwiek czołówka, szczególnie miejsce 1 i 2 było wiadomo od dawna, w zasadzie od chwili kiedy zapoznałem się z krążkami tych dwóch duetów. W sumie to tak naprawdę miejsce pierwsze i drugie są pierwszymi, ale musiałem jakoś to ułożyć więc zdałem się na demokrację. Eno lubi koty, moja kotka lubi Eno więc było 2:1.
Krzysztof Niweliński
Prezentowane zestawienie jest subiektywne i wybiórcze, obejmuje więc jedynie te płyty, które z sobie tylko (i to też nie do końca, mimo że ćwiczę się w γνῶθι σεαυτόν) znanych względów postanowiłem ująć w niniejszym tekście, nie wszystkie, które w minionym roku były godne uwagi, gdyż tych do tej pory bez wątpienia nikt objąć swym słuchem nie zdołał, i nie wszystkie, które w ubiegłym roku sam zdążyłem wysłuchać. Odwołując się do tych ostatnich, „A co to były za płyty?” - mógłby zapytać ktoś zainteresowany. Uciekając od udzielenia pełnej odpowiedzi, a nie chcąc całkowicie ignorować ewentualnego pytania, napomknę dla przykładu o trzech tych śpośród nich, które słyszałem, a o których wcale nie mam ochoty wspominać.
I tak nieszczególnie ujęła mnie swoją zawartością pośmiertna płyta Pink Floyd, w poważnej mierze bazująca na dobrych, lecz już przed laty wykorzystanych pomysłach The Endless River, które, na nowo posklejane w odsłonie przedstawionej w roku bezpańskim 2014, nie potrafiły – przynajmniej we mnie - wyzwolić tej fali pozytywnych emocji, co przychodzące na myśl przy odsłuchu TER wiekopomne płyty Floydów, choćby „Ściana” i Wish You Were Here, bądź też te mniej udane i istotne, jak choćby The Division Bell, do której sesja nagraniowa obrodziła znaczną ilością odrzutów i ścinków, z których powstała właśnie żmudna jak rejs promem z Polski do Skandynawii opowieść w postaci niemożebnie rozciągniętej i mało wyrazistej „Bezkresnej Rzeki”. Interesujące, że niektórzy z tych, którym do gustu przypadła ta płyta, z entuzjazmem wyrażali się również o zdobiącej jej okładkę ilustracji, wykonanej przez Ahmeda Emada Eldina i jakoby należycie nawiązującej do rzeczywiście odznaczających się artyzmem wysokiej próby niezapomnianych dzieł Storma Thorgersona. Nic z tych rzeczy, obrazek Eldina a prace Thorgersona to jak ziemia a niebo, to jak porównanie jakiegoś hollywoodzkiego albo i bollywoodzkiego patrzydła do wielkiego kina tworzonego przez prawdziwych mistrzów sztuki filmowej, bądź też jak zestawienie The Endless River z The Dark Side of the Moon. Ogólnie rzecz, czy raczej problem, ujmując, sądzę, że pomimo szumu i kontrowersji, jakie – także za sprawą szeroko zakrojonej kampanii promocyjnej – płyta ta wzbudziła, w przyszłości będzie pozycją w dorobku Floydów raczej słabo znaną i nawet pośród entuzjastów muzyki słabo rozpoznawalną.
Przechodząc do kolejnego zespołu, do którego płyty nie będę wracać – Mastodon, który w pierwszej dekadzie nagrał cztery nader interesujące, choć niekoniecznie zasługujące na miano arcydzieł albumy, w drugą dekadę wkroczył znacznie lżejszym, mniej pokombinowanym i mniej ambitnym, wyraźnie skierowanym w stronę stadionowej publiki krążkiem The Hunter. Wyraźny zwrot Amerykanów ku muzie bardziej komercyjnej i stonowanej potwierdził jeszcze bardziej schlebiający niewyrobionym gustom, wydany w roku 2014 album Once More ‘Round the Sun, przy którym mocno spąsowieją z zażenowania oblicza tych, którzy cenili grupę za cięte, wysoce techniczne i nierzadko wcale wyrafinowane numery doby Remission, „Lewiatana” bądź Blood Mountain. Kto wie, może dobrze byłoby, gdyby, pomni na własne doświadczenia, starsi koledzy po garach, basie i gitarach z Metalliki albo Megadeth doradzili twórcom Crack the Skye coś podobnego do tego, co w Polsce przed kilkoma laty doradzał Kwas Kolcowi: „Mastodonie i Repryzo, nie idźcie tą drogą!”.
Wreszcie Opeth, który od Heritage już jawnie zrywa z gwałtownością deathmetalową, ogłosił album Pale Communion. Krążek to wprawdzie całkiem udany, jak poprzednik muzycznie silnie zahaczający o minione dekady i mocno progresywny, zasługujący na 6-7 artrockowych gwiazdek, ale w wielu miejscach pozbawiony dobrego smaku, rozczarowujący, a nawet drażniący, zupełnie zresztą jak The Raven That Refused to Sing (And Other Stories), jak dotąd ostatnia płyta solowa zaprzyjaźnionego z Mikaelem Åkerfeldtem Stevena Wilsona, który zmiksował jedenasty album Opeth. Ponieważ dla własnego zdrowia wskazane jest, by trenować samoobronę przed zapamiętałymi wielbicielami Åkerfeldta i Wilsona, to dla osobistego bezpieczeństwa i na swoją obronę wyjawię coś z tego, co w Pale Communion uszy moje drażni, a poczucie estetyki mierzi, aby nie było, że jestem gołosłowny. A zatem, odnosząc się tylko do trzech ostatnich utworów: 1) brnąc przez pierwsze cztery minuty River, które mogą kojarzyć się z niektórymi (bardziej udanymi) balladami chociażby Alice in Chains, słuchacz poczyna odnosić wrażenie, iż powoli tonie w The Endless River; 2) w Voice of Treason pojawiają się jakże obecnie modne wśród rockmanów orkiestowe brzmienia, które w danym przypadku przez swoje niewyszukanie i brak polotu nie wzbogacają i nie urozmaicają utworu; 3) skrzypcowo-wokalne, utrzymane w złym guście, ociekające płytkim patosem zawodzenia w Faith in Others pozostawiają odbiorcę z negatywnym odbiorem całości, podobnie jak było z pogrążającym (dla niektórych wprost przeciwnie - koronującym) The Raven That Refused to Sing kawałkiem tytułowym.
[W kwadratowy nawias ujmując, skoro w okolicach niegdysiejszej kapeli deathmetalowej już jestem: polskie chluby metalowe, czyli, wedle starszeństwa, Vader, Behemoth i Decapitated zaprezentowały w minionym roku albumy z premierowym materiałem, odpowiednio - Tibi et Igni, The Satanist i Blood Mantra. Z trojga złego nie wyróżniając żadnego bandu i jego pomiotu, wypadnie stwierdzić, że każdy z kuchmistrzów zaserwował smakoszom i degustatorom po przyzwoitym i wysokokalorycznym kawale mięcha, które stanowi smakowite uzupełnienie dotychczasowego menu jego kuchni i kolejny certyfikat jej profesjonalizmu i wysokiej jakości oferowanych przez nią dań. Te trzy płyty cenionych w Polsce i na świecie twórców można śmiało polecić wszystkim słuchaczom o otwartych uszach i dużej tolerancji na mocniejsze dźwięki. Inni po ich zakosztowaniu mogą ulec natychmiastowemu i mimowolnemu odruchowi regurgitacji, względnie nieprędko pozbyć się dojmującego uczucia ciężaru i niestrawności. Oceny: każda z płyt zasługuje na mocne 7-8 gwiazdek na 10 możliwych].
Poniżej przywołam 10 płyt, które, nawet jeśli nie są najlepsze w minionym roku (ale kto to rozsądzi, które w istocie są tymi naj-?), to w moim odczuciu są na tyle dobre, iż należą do dzieł godnych pamiętania i wielokrotnego odtwarzania, przynajmniej ja pewnie jeszcze będę nieraz do nich myślą i słuchem powracał. Dają też one raczej pewne ograniczone wyobrażenie o obecnych upodobaniach muzycznych Krzysztofa Niwelińskiego, aniżeli ogólne pojęcie choćby nt. tego, co działo się w świecie dźwięków w ciągu minionych dwunastu miesięcy. A był to rok wcale udany, stąd jest o czym pisać.
[Uwaga: nie postukam, choć pewnie chciałbym: o Bestial Burden Margaret Chardiet, występującej pod nazwą Pharmakon; o Paris Isabelle Geffroy, czyli Zaz; o The Escapist Gaby Kulki i wielu innych interesujących i godnych uwagi płytach, chyba wcale nie mniej ekscytujących od tych, które przywołam w dalszych akapitach.]
Aha, przestroga: to, co poniżej, to właściwie nie klasyczny i tradycyjnie pojmowany art-rock. W kilku przypadkach to w ogóle nie rock, lecz każdorazowo art – jak najbardziej!
Oto płyty:
I W skrócie (alfabetycznie):
Einstürzende Neubauten Lament
Godflesh A World Lit Only by Fire
Gong I See You
Light Coorporation Chapter IV - Before the Murmur of Silence
Naxos Podróż dookoła mózgu
Perfume Genius Too Bright
Robert Plant Lullaby and… The Ceaseless Roar
Tomasz Stańko Polin
Swans To Be Kind
Univers Zéro Phosphorescent Dreams
II W rozwinięciu (zestawione wedle dat premier, nie przez wzgląd na kolejność alfabetyczną, żywione wobec konkretnej płyty ciepłe uczucia et cetera):
Univers Zéro Phosphorescent Dreams (premiera 19 II 2014)
Belgijscy klasycy awangardy progrockowej Univers Zéro, od schyłku lat 70. związani z arcyambitnym ruchem RIO, w swojej twórczości odwołujący się m.in. do dzieł Béli Bartóka, Igora Strawinskiego oraz Alberta Huybrechtsa, w 2013 nagrali materiał, który złożył się na ogłoszoną na początku kolejnego roku płytę Phosphorescent Dreams. Czego można spodziewać się po niej? Tu odwołam się do słów lidera projektu, Daniela Denis:
Chciałem, by tym 13. albumem grupa podążyła ze swoją muzyką ku nowym kierunkom, odmiennym dźwiękom i formom muzycznym, innym niż te, które wykorzystywaliśmy od lat. Myślę, że kwestionowanie samego siebie jest istotne i niezbędne dla każdego zespołu. […] Chciałem, aby w przyszłości w muzyce Univers Zéro było mniej hałasu, aniżeli wcześniej, oraz by zyskała ona nową energię, silniej zorientowaną na muzykę rockową i elektryczną, bardziej zintegrowaną z gitarą. Wymieszanie kompozycji Kurta Budego z moimi dało wyborne i bogate połączenie. Każdy pojedynczy utwór na dysku ma swoją własną barwę i tożsamość […] i po 40 latach istnienia mogę szczerze powiedzieć, że UZ ponownie zrobiło istotny krok.
Czy zamierzenie powiodło się? Owszem. Phosphorescent Dreams to zdecydowanie godna polecenia płyta. Wprawdzie przeważnie nie sposób znaleźć ją wśród pozycji, na które można by zagłosować w plebiscytach na najlepszą płytę 2014 roku (chlubne wyjątki – NMP, ProgRock), ale to nic. Jej brak w tym czy innym głosowaniu to z pewnością nie ujma dla Univers Zéro; dla organizujących plebiscyty i osób w nich uczestniczących – już tak.
Swans To Be Kind (premiera 12 V 2014)
Album albo równie, albo ciut mniej lub ciut bardziej udany od znakomitego The Seer z 2012 roku. I równie długi, a nawet nieznacznie dłuższy – To Be Kind wciąga słuchacza na ponad dwie godziny. A nawet na dłużej, gdyż po pierwszym przesłuchaniu chce się wciąż więcej i więcej. Nie ma co pisać, trzeba słuchać, uderzająca swoiście pierwotną siłą muzyka Swans sama się obroni i wyrazi:
Naxos Podróż dookoła mózgu (premiera 27 V 2014)
Wykoncypowana przez nie udającego Greka „demiurga” Milo Kurtisa (Maanam, Osjan, Tomasz Stańko, VOO VOO i in.) miniorkiestra Naxos, stworzona wespół z Konstantym Joriadisem, nagrała wielobarwną, polietniczną, stojącą na wysokim poziomie world music; tętniącą życiem, uduchowioną muzykę świata, która nie uznaje granic geograficznych, społecznych, politycznych czy kulturowych; muzykę, w której słychać wpływy licznych gatunków muzycznych i inspiracje różnorodnymi, lokalnymi odmianami muzyki, unoszącymi słuchacza a to gdzieś ku Bałkanom, a to na Bliski Wschód, a to w jeszcze jakieś inne rejony basenu Morza Śródziemnego oraz szerokiego świata.
Robert Plant Lullaby and… The Ceaseless Roar (premiera 8 IX 2014)
Jako solista Robert Plant wciąż nie zdołał nagrać takiego albumu, który z pełnym przekonaniem można byłoby określić mianem majstersztyku, arcydzieła. Przynajmniej ja bym nie mógł. Ale cóż z tego, skoro od lat każdorazowo acz nieregularnie nagrywa płyty stojące na przyzwoitym poziomie, wypełnione odznaczającymi się finezją i polotem, fajnymi, wyrazistymi, wpadającymi w ucho piosenkami, w których zwykle sięga po zaskakujące i frapujące rozwiązania brzmieniowe, które potrafią szczerze uradować odbiorcę. Nie inaczej jest i tym razem, na bardzo udanym krążku Lullaby and… The Ceaseless Roar, który był zresztą równie nachalnie promowany w radio, telewizji, internecie, prasie i na ulicy, jak The Endless River okrojonego składu Pink Floyd. Jednak w tym przypadku było co promować.
Perfume Genius Too Bright (premiera 23 IX 2014)
Amerykanin Mike Hadreas, skrywający się pod pseudonimem Perfume Genius, zaprezentował w ubiegłym roku trzeci w swoim dorobku album, 33-minutowy Too Bright. Jest to podparty gorzkimi, skłaniającymi do przemyśleń tekstami zbiór jedenastu oszczędnych i wyrafinowanych piosenek, nasyconych wrażliwością i smutkiem Hadreasa ballad. Zbiór na tyle ciekawy i udany, iż każe mieć na oku dalszy rozwój muzyczny tego artysty.
Godflesh A World Lit Only by Fire (premiera 7 X 2014)
Słuchając ołowistego A World Lit Only by Fire odbiorca zaczyna posądzać samego siebie o posiadanie jakichś utajonych perwersji, w tym może zwłaszcza skłonności masochistycznych. Oto niemożebnie ciężka, walcowata muzyka zradza w nim uczucie, jakby dostał się pod lewą (albo prawą, jak kto woli) gąsienicę czołgu. Wbrew zdrowemu rozsądkowi nie próbuje jednak wydostać się spod usiłującej wprasować go w podłoże maszyny, lecz przykleja się do gąsienicy i daje się jej przeciągnąć po podłożu, a potem pod błotnikiem, aż do powrotu w to samo miejsce, w którym rozpoczęło się całe to okrutne implementowanie półżywej z przerażenia istoty w tryby gąsienicowego układu bieżnego. Co gorsza, gdy czołg staje, zmordowany nieszczęśnik miast wygrzebywać swoje resztki spod przytłaczającego ją potwora, odkrywa w sobie dziwne upodobanie do bólu i nabiera ochoty na powtórkę z rozrywki. Zaiste, słuchanie tej płyty to jak jazda pod albo w radzieckim T-34, z jednej strony trudna, głośna i niekomfortowa, z drugiej – nie mająca sobie równych i jakże pasjonująca! I to nie tylko w chwilach, gdy machina wybudza się z uśpienia i, podskakując i hurgocząc, leniwie rusza z miejsca w piekło życia, jak w otwierającym płytę New Dark Ages, ale też później, gdy nieznacznie przyspiesza i szaleje na polu bitwy w Shut Me Down, bądź podrzucana przez sekcję rytmiczną szarżuje pod wodzą głównodowodzącego wojsk pancernych „Imperatora”, by chwilę później zrazu ociężale wspinać się na szczyt sięgających swoimi szpicami mrocznego nieba Towers of Emptiness, a wreszcie by dojechać do miejsca, w którym skruszeni pątnicy (= grzeszni potomkowie występnych antenatów) wołają Forgive Our Fathers, „Przebaczmy naszym ojcom”. Po prawdzie, udało się Justinowi Broadrickowi i G.C. Greenowi, mózgom sterującym formacją Godflesh, pionierką industrial metalu, nagrać płytę w jej ascetyzmie, odhumanizowaniu, pancernej toporności i surowości, muskularności i mechaniczności znakomitą, pierwszą od wydanych w 2001 roku „Hymnów”, czyli od lat trzynastu. W gronie płyt metalowych to moja ulubiona pozycja spośród ogłoszonych w roku 2014. A był to czas dla metalu całkiem pomyślny (vide choćby Grand Morbid Funeral, być może ostatnie dokonanie Bloodbath).
Tomasz Stańko Polin (premiera 28 X 2014)
W ubiegłym roku polski jazz obrodził multum dobrych płyt. Trudno wybrać najciekawszą spośród nich. Może byłby to album Looking Ahead ansamblu Leszka Kułakowskiego? Chociaż może lepiej byłoby wskazać debiut któregoś z młodszych artystów? Dla przykładu Sundial nagrany przez trio w składzie Wojciech Jachna (trąbka, skrzydłówka), Grzegorz Tarwid (fortepian) i Albert Karch (perkusja)? Bądź Hic et Nunc, wykonany z towarzyszeniem trąbki (Verneri Pohjola), fortepianu (Dominik Wania) i kontrabasu (Maciej Garbowski) śmiały popis wokalny artystki skrywającej się pod pseudonimem Elma? Albo ujmujący Luminescence, nagrany w pojedynkę przez pianistę Sebastiana Zawadzkiego? Czytelnikom ArtRocka zapewne najprędzej podejdzie co innego, mianowicie zarejestrowany przy wsparciu Marka Pospieszalskiego (saksofon tenorowy), Maksa Muchy (kontrabas) i Dawida Fortuny (perkusja) First Album Kuby Płużka (fortepian), autora m.in. charakternego, porywająco otwierającego jego debiut płytowy Ciążownika:
A jednak nie. Specjalnie wyróżnić postanowilem dostępny tylko w jednym miejscu na świecie album Tomasza Stańki Polin, który został nagrany przez naczelnego polskiego trębacza w Nowym Jorku przy współudziale Raviego Coltrane’a (saksofon), Davida Virellesa (fortepian), Dezrona Douglasa (kontrabas) i Kusha Abadeya (perkusja) w konkretnym i szczytnym celu. Premiera albumu odbyła się we wtorek 28 października 2014 roku, w uświetnionym wieczornym koncertem kwintetu dniu otwarcia ekspozycji stałej Muzeum Historii Żydów Polskich, które płytę wydało i któremu właśnie jest ona przez kompozytora dedykowana. Polin to kawał doskonałego jazzu.
Einstürzende Neubauten Lament (premiera 7 XI 2014)
W setną rocznicę wszczęcia przez kłótliwych Europejczyków pierwszej wojny światowej niemiecki zespół Einstürzende Neubauten nagrał album koncepcyjny Lament, fenomenalnie obrazując słowem i dźwiękiem, jak również zrodzoną pod ich wpływem w umyśle słuchacza wizją tragicznych wydarzeń dzieje Wielkiej Wojny. Kto ciekaw, może sporo poczytać o materiale i jego koncepcie na stronie Einstürzende Neubauten oraz w bogato ilustrowanej i gęsto zapisanej książeczce, przydanej do tej równie przejmującej opowieści, jak pięknie wydanej płyty.
Gong I See You (premiera 10 XI 2014)
Na przekór faktom w postaci podeszłego wieku Ojca (ur. 1938, w 2014 lat 76) i Matki (ur. 1933, w 2014 lat 81) Gongu, niepokojącemu stanowi zdrowotnemu Daevida Allena, który w minionym roku uporczywie walczył z chorobą nowotworową, przekazom nadawanym z Planet Gong, jasno sugerującym, że I See You to prawdopodobnie „łabędzi śpiew” Gongu (If this turns out to be Daevid and Gilli's Gong swansong...), wreszcie retrospektywnemu charakterowi samej płyty, zresztą ładnie wydanej (Made in Poland), i pożegnalnym podziękowaniom, wyśpiewanym przez samego Dadę Alego w wymownie zatytułowanym utworze Thank You ku wszystkim tym, którzy kiedykolwiek w jakikolwiek sposób wsparli kapelę, a tym samym jakoś zaangażowali się w tworzenie rozległej Gongowej rodziny, płyta promowana była, przynajmniej w Polsce, jako nowy rozdział w karierze zespołu (rzekomo band „wchodzi w nową fazę trwającej ponad cztery dekady kariery”). Lecz mniejsza z tym – I See You to bardzo dobry, najlepszy od lat, a nawet i dekad album studyjny Gongu, album, który pomimo, a może właśnie dzięki swojej retrospektywności, zamierzonemu nawiązaniu do najlepszych dokonań i samej grupy, i solowych oraz pobocznych projektów Divided Aliena oraz Gilli Smyth/Mother Gong, jest dziełem nad wyraz udanym, zwariowanym, różnorodnym i nieprzewidywalnym, a przy tym, pomimo cechującej go dojrzałości, świeżym i – co wszak jest wizytówką Allenowskiego Gongu - urokliwie sztubackim, miejscami iście porywającym i doprawdy intrygującym, dziełem, które w pełni zasługuje na mocnych 8 artrockowych gwiazdek.
Light Coorporation Chapter IV - Before the Murmur of Silence (premiera 4 XII 2014)
Pod koniec minionego roku polska awangardowa grupa instrumentalna Light Coorporation ogłosiła swój nowy album, jak wskazuje sam tytuł, Chapter IV - Before the Murmur of Silence – czwarty. Jak wcześniejsze dokonania prowadzonego przez Mariusza Sobańskiego ansamblu, jest to longplay wyborny i bezkompromisowy, multiinstrumentalny, o potężnym, rozbuchanym, wręcz gargantuicznym brzmieniu, odważny i w poważnej mierze improwizowany, mocno odjazdowy, odznaczający się znacznymi walorami artystycznymi, jeszcze mocniej aniżeli poprzedniczki (free-) jazzujący. Dla osób nieosłuchanych w awangardzie, jazzie i jazz-rocku w odbiorze bez wątpienia niełatwy. Mimo że grupa wciąż nie doczekała się w Polsce takiej uwagi, na jaką bez krztyny wątpliwości zasługuje, w świecie już została dostrzeżona i powoli zaczyna zbierać owoce swojego uczciwego podejścia do muzyki, któremu obcy jest skok na kasę, tani poklask i granie pod publikę, które miast kajdan wielkiego przemysłu muzycznego wybiera niezależność Rocka w Opozycji.
Tu w zasadzie mogę powtórzyć to, co napisałem na początku zestawienia, przy Univers Zéro: „Wprawdzie nie sposób znaleźć Chapter IV - Before the Murmur of Silence wśród pozycji, na które można by zagłosować w plebiscytach na najlepszą płytę 2014 roku (tu chlubnych wyjątków już brak), ale to nic. Pominięcie jej w tym czy innym głosowaniu to z pewnością nie ujma dla Light Coorporation; dla organizujących plebiscyty i osób w nich uczestniczących – niewątpliwie tak”.
Na koniec nie mogę nie wspomnieć o znakomicie przygotowanych przez wydawnictwo MUZA Polskie Nagrania we współpracy z Fundacją im. Czesława Niemena wznowieniach płyt Maestra. Każdorazowo (jak dotąd ukazały się: Dziwny jest ten świat, Sukces, Czy mnie jeszcze pamiętasz, Enigmatic oraz Niemen, tj. tzw. „czerwony album”) otrzymałem płytę o znacznie lepszej jakości dźwięku, niż wcześniej, bardzo ładnie wydaną, z porządnymi, napisanymi w języku polskim i angielskim notami, wielostronicową i pachnącą książeczką, bogatym materiałem ilustracyjnym, a nawet kopertką na dysk. I to wszystko w bardzo przystępnej cenie (mając tę ostatnią na uwadze, trzeba baczyć, gdzie chce się nabyć egzemplarz). Poprzednie wydanie, w którym badziewny był nawet plastik, z którego wyrobiono jewel case, do tego nowego nie umywa się. Długo czekałem na właśnie taką edycję, absolutnie godną niezapomnianych dzieł Mistrza Niemena.
Tomasz Ostafiński
Miniony 2014 rok obrodził znaczną ilością płodów muzycznych, z których pięćdziesiąt trafiło niczym do gara z wrzątkiem do mojego odtwarzacza płyt kompaktowych. Z przykrym burczeniem w brzuchu i sykiem niezadowolenia na ustach, towarzyszącymi mi jak co roku przy wyborze Top 10, oddzieliłem ziarno od plew i wyłoniłem swoich faworytów wraz z ich fantazyjnymi wytworami artystycznej wyobraźni. W ubiegłym roku byliśmy świadkami wzmożonej aktywności wydawniczej wesołej ferajny pod przewodnictwem zbzikowanego, międzygalaktycznego guru Daevida All(i)ena, którego planeta Gong powoli acz nieuchronnie zmierza do koniunkcji z naszą. Ku uciesze rozproszonej po całym świecie wielokulturowej familii Gong otrzymaliśmy kolejny magiczny przekaz, I See You, zapowiadany pirackimi kanałami za pośrednictwem telepatycznej radiostacji Radio Gnome Invisible. Retrospekcja i eklektyzm w pozytywnym tego słowa znaczeniu cechują jego zawartość. Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej, skoro, jak pokazują wszystkie gwiazdy na niebie, chodzi o pożegnalny album siwego już profesora University of Errors. Ostatniej jesieni grupa Gong miała nawet pewne plany koncertowe, aby odbyć europejskie tournée, jednak poważna choroba lidera ostatecznie je pokrzyżowała. W odróżnieniu od zapobiegliwego Allena, który miał do stracenia dosłownie wszystko, wyjątkową małodusznością wykazał się Morrissey przerywając swój gig w Stodole z dosyć błahego powodu - ucierpiało jego rozdymane ego. Niemniej Moz, który nigdy nie należał do moich ulubionych artystów, wydał album, jakiego bym się po nim nie spodziewał. Przebojem wdarł się do mojego serca i zajął w nim poczesne miejsce. Żaden inny artysta bowiem nie nagrał w ubiegłym roku tylu wspaniałych piosenek, co Moz, i do tego na jednej płycie. Co prawda U2 byli bliscy całkowitego omamienia mnie swoimi Pieśniami niewinności, ale nie udało im się jednym superhitem „Every Breaking Wave” bardziej namieszać w moim rocznym podsumowaniu.
Niemniej donośnym popisem artyzmu wykazali się Słoweńcy z grającej marszowy industrial formacji Laibach. Z marszu spodobała mi się złożona z samych melodyjnych kawałków ich płyta Spectre. Promujący ją występ grupy okazał się gwoździem programu szóstej edycji łódzkiego Soundedit Festival, czego nie mogę powiedzieć o krajanach Frasa i spółki, tj. słoweńskiej legendzie new wave Borghesia, którzy nie zaimponowali mi podczas XIII WIF-u, kiedy to zagrali utwory z całkiem przyzwoitej, choć niemającej za wiele wspólnego z pierwotnym nowofalowym brzmieniem płyty And Man Created God (2014). Czasami tak bywa, iż mity w konfrontacji z rzeczywistością ulegają całkowitej demitologizacji. Na całe szczęście ząb czasu nie nadwątlił kondycji artystycznej wiekowego poety rockowego Petera Hammilla, który wraz z amerykańskim gitarzystą Garym Lucasem stworzył Other World - równorzędne dzieło obu panów, przywodzące na myśl eksperymenty dźwiękowe z okresu The Future Now (1978), choć nie tak technologicznie prymitywne, bowiem wykreowane na miarę muzyki XXI wieku. Drugim duetem, któremu przyszło pracować ze sobą w 2014 roku był pionier ambientu Brian Eno i Karl Hyde - wokalista londyńskiego kolektywu elektronicznego o nazwie Underworld. Nagrany wspólnie krążek Someday World bliski jest dokonaniom Davida Bowiego i Talking Heads, za co tak bardzo go lubię. Out of Chaos to z kolei solowy debiut śpiewającej połowy innego znakomitego duetu Yello, założonego pod koniec lat 70. w Zurychu. Playboy, zawodowy hazardzista, przemysłowiec-milioner, a przede wszystkim wokalista-ekscentryk Dieter Meier napisał dwanaście przyjemnych piosenek, opartych głównie na synth-popowym beacie, chwytliwej melodii, opowiadających intrygujące historie z życia zaczerpnięte, wyartykułowane niskim, gardłowym, nieraz erotycznie brzmiącym głosem. Oglądając teledysk do utworu „Buffoon” miałem wrażenie, jakby autor parodiował już samego siebie, chociaż od strony muzycznej Out of Chaos daleko jeszcze do pastiszu. Z nieco bardziej pokręconą stylistycznie propozycją wyszli twórcy industrialu Einstürzende Neubauten. Ich Lamentu słucha się z prawdziwą przyjemnością, ponieważ, epatując rozlicznymi, śmiałymi eksperymentami muzycznymi, przywołuje mi na myśl stare dobre czasy, gdy jako młokos terminowałem w Bismarckhütte. Wybijanie rytmu pracy było wówczas udziałem obu stron tak robotnika, jak i obsługiwanej przezeń maszyny. Do podobnej interakcji na linii artysta-dzieło-odbiorca dochodzi w trakcie słuchania ostatniej płyty studyjnej Niemców.
Zdecydowanie taneczne rytmy z kolei towarzyszą jedynemu polskiemu w moim bilansie najlepszych… wydawnictwu muzycznemu Naxos Milo Kurtisa. Suto oprawiona etnicznym feelingiem z domieszką jazzowej improwizacji Podróż dookoła mózgu zachwyci nawet największych niedowiarków, którym się wydaje, że przesłuchali całego Bacha i już absolutnie nic nie jest w stanie ich zaskoczyć. W tej ekscytującej podróży muzycznej przygrywają nam m.in. Apostolis Anthimos i Józef Skrzek. Innego rodzaju ekskursję zaintonowało dziesięciu nagrywających dla portlandzkiej wytwórni Beta-lactam Ring Records muzyków, w tym m.in. Randall Frazier (Orbit Service) i Michel Leroy (Un Festin Sagital). To, co wspólnie nagrali, w dużej mierze opiera się na dźwiękach skrzypiec, pizzicato wiolonczeli, elektronicznym pulsie, żałośnie zanoszących się wokalizach i gardłowych alikwotach Soriah, a także tradycyjnym, choć nie wyzutym z emocji, romantycznym śpiewie Leroya. Nieprzesadnie eksperymentalna, przepojona melancholią i doprawiona nutą flamenco płyta A Too Much Divided Heart z pewnością przypadnie do gustu nie tylko miłośnikom BlRR. Kto wie, być może zagorzali wielbiciele talentu kanadyjskiego oryginała Aarona Funka, znanego pod pseudonimem Venetian Snares, również nadstawią uszu. W końcu na zeszłorocznym krążku mistrza breakcore’u My Love Is A Bulldozer wiolonczela grała pierwsze skrzypce, intonując prawie co drugą melodię. To, że w początkowych taktach ekspresowego tempa perkusyjnych sampli typu amen break zostaje ona przez nie pożarta, to już inna, jakby zaczerpnięta rodem z amerykańskiej kreskówki historia, wszak nie mniej porywająca.
1. Morrissey World Peace Is None of Your Business
2. Gong I See You
3. Venetian Snares My Love Is A Bulldozer
4. Einstürzende Neubauten Lament
5. Laibach Spectre
6. Brian Eno / Karl Hyde Someday World
7. Naxos Podróż dookoła mózgu
8. Dieter Meier Out of Chaos
9. Peter Hammill / Gary Lucas Other World
10. The Sevens Collective A Too Much Divided Heart
Konrad Siwiński
Jaki był ten rok? Na pewno obfitował w wiele istotnych wydarzeń muzycznych - powrót studyjnego brzmienia Pink Floyd, zabawy dystrybucyjne U2 i Thoma Yorka, ekspansja rynku koncertowego. Wydawniczo był on jednak w moim odczuciu nieco słabszy niż poprzedni.
Najważniejszym momentem muzycznym 2014 było na pewno niespodziewane udostępnienie nowego albumu U2 za pomocą iTunesa. Wydarzenie to odbiło się wielkim echem wśród znawców rynku, krytyków, fanów, ale też socjologów i psychologów. Wielu pisało o „skoku na kasę”, inni o naruszeniu wolności osobistej itd. Powstały nawet specjalne aplikacje pomagające w wyrzuceniu albumu z biblioteki utworów! Osobiście zajmuję się analizowaniem rynku muzycznego z ekonomicznego punktu widzenia i najważniejszym elementem działania U2 był dla mnie fakt, że po raz pierwszy tak popularni artyści „poinformowali” świat, że wyceniają swoją muzykę na … zero. Dewaluacja wartości sztuki od lat ma miejsce, ale aktywną stroną tego zjawiska byli odbiorcy. Po raz pierwszy tak mocno zaangażował się w to jakikolwiek twórca. W efekcie odbiór społeczny całego medialnego przedsięwzięcia (mającego na celu ratowanie upadającego pod naporem serwisów streamingowych iTunesa) okazał się fatalny, a niesmak pozostał do dzisiaj. Bardzo ciekawi mnie w jakim kierunku dystrybucja będzie zmierzać w 2015.
No dobrze, ale podsumowanie to także wskazanie najlepszych pozycji, które do mnie w tym roku dotarły! (wraz z drobnym suplementem koncertowym na koniec).
Na początek rynek krajowy, a dokładniej dwóch panów, jedno trio ... i legenda:
Organek – „Głupi”
Peter J. Birch – „Yearn”
Domowe Melodie „3”
Perfect - "Da Da Dam"
A na świecie?
Foo Fighters – „Sonic Highways”
Lenny Kravitz – „Strut”
Flying Lotus – „You’re Dead”
Keith Jarrett, Charlie Haden - „Last Dance”
Marketa Irglova – „Muna”
Basement Jaxx – „Junto”
Clean Bandit – „New Eyes”
Caribou – „Our Love”
Imogen Heap – „Sparks”
Sam Smith – „In The Lonely Hour”
Na koniec mały suplement koncertowy. W tym roku miałem przyjemność uczestniczyć w trzech, które na zawsze pozostaną w pamięci:
Robbie Williams – “Swing Both Ways Live” – Budapeszt, 25.04.2014
Rolling Stones – „14 on fire” – Rzym, 22.06.2014
Lenny Kravitz – Strut Live – Łódź, 15.12.2014
Piotr "Strzyż" Strzyżowski
2014 – muzycznie rocznik ten był taki sobie – wychodziło sporo fajnych rzeczy, ale większość niespecjalnie przykuwała uwagę, starzy mistrzowie częściej rozczarowywali, niż czarowali. Na listę najlepszych płyt nie załapał się niestety Ian Anderson, Nazareth, Neil Young i Uriasze, ale ich albumy, choć niewybitne, są dobrymi płytami; po prostu znalazło się nieco albumów lepszych. W kategorii największych rozczarowań roku: nowy Yes i U2 – do zapomnienia: Yes – za słodko, zbyt mdło, zbyt ckliwie, Bono i spółka – niedorobione to, niedopieczone, źle wyprodukowane; nowy Floyd – no cóż, ścinki i odrzuty z jednej ze słabszych płyt zespołu – z tego nie złożysz arcydzieła, więc wyszło słabo: „Endless River” to zdecydowanie najgorsza płyta w dorobku zespołu. A jeśli chodzi o tych, którzy nie zawiedli – lista dość subiektywna
Kris
Ano, pokuszę się. Dla odmiany, skoro prawie nigdy nie podsumowywałem minionych właśnie lat jakimś zestawieniem – tym razem czas na zmianę. Choć zdaję sobie sprawę, że… chyba nie tak powinno wyglądać podsumowanie na artrock.pl?
Nie da się bowiem napisać ścisłego podsumowania muzycznego 2014 roku tylko korzystając z progresywnych płyt. Bądźmy realistami: mało kto dziś takiej muzyki słucha (wyłącznie), to już nie ten świat, nie te czasy. Muzyka progresywna, zakreślana gatunkowo gdzieś między Pink Floyd, Yes, Genesis (z Gabrielem rzecz jasna) i niech im będzie King Crimson jako taka przestała istnieć już dawno. Nawet jak wstawimy w miejsce powyższych nazw jakieś inne, teoretycznie nowsze i bardziej hołubione ostatnio, to czy cokolwiek ten ruch zmieni? Nasz nieodżałowany kolega Dobas mawiał onegdaj, że „prog to reg” i nie ma co się łudzić, że było / jest / będzie inaczej. Zmiana nazw wcale nie poprawi wizerunku i tyle.
Zatem podsumowania roku 2014 w ramach muzyki progresywnej nie da się zrobić. To trochę tak, jakby wypowiadać się na temat krajobrazów bieszczadzkich wyłącznie na podstawie zdjęcia zrobionego wyłącznie w odcieniach różu. Nie da się i tyle. A podsumowanie artrockowe? Artrock brzmi dumnie, jakby szerzej, wręcz dopuszczająco. Da się w to hasło wepchnąć zespoły i wykonawców, którzy niby odważniej wychodzą poza sztampę w rodzaju zwrotka, refren, zwrotka, solo gitarowe najlepiej długie melodyjne, zaczynające się od wyciszenia i wyciszeniem gasnące. Ale, to tylko dorzucenie jednej barwy do analizowanego zdjęcia – ot Toskania w różu i błękicie… Toteż nieodparcie powraca myśl: czy dzielenie podsumowań na muzykę progresywną / rockową / hardrockową / jazzową / jakąś-tam-jeszcze ma sens? Może lepiej wszystko do jednego worka? Zawiązać, zamieszać i wyciągnąć jak królika z kapelusza? Eee… no tak też nie. Zatem jak?
Ano: nieobiektywnie. Niekoniecznie o płytach. Raczej o muzyce.
Pozytywy:
Gdybym próbował zestawić tylko najważniejsze albumy 2014 roku, znalazłoby się tam miejsce dla bardzo różnej muzyki. Od zwykłej „sieki”, za jaką stricte progresywne towarzystwo uznaje albumy wykonawców takich jak Röyksopp czy Erlend Øye, przez neurotyczną muzykę dla nerdów (miotającą się gdzieś między powracającym Damienem Ricem a postsigurrosowym ÓBÓ), aż po szeroko uchyloną szufladkę z napisem artrock, którą tak dla zasady otworzyli wspólnie Anathema (tradycyjnie wzbudzająca tyleż samo niechęci, co radości) i Bjorn Riis. Sporo ciekawych płyt nagrali tzw. starzy wyjadacze – zwłaszcza ci, którzy – gdyby łapali się na polskie przepisy emerytalne – powinni leżeć sobie już pod palmami i spijać drinki. Każdy z nas ma tych swoich ulubionych „klasyków”, którzy od czasu do czasu, już raczej rzadziej niż częściej przypominają o sobie nowymi krążkami. Sięgamy do nich? Sięgamy.
Miniony rok to również niezwykłe projekty w ramach muzyki klasycznej. L’Arpeggiata i Christina Pluhar przepięknie połączyli pieśni Henry’ego Purcella z dwudziestowieczną swawolnością jazzu. Wyszło im z tego koktajlu coś, czego nie sposób nie docenić. Piękne, odważne, przemyślane dzieło, jednoznacznie pokazujące, że barokowe dźwięki, napisane kilkaset lat temu wcale nie wymagają nakrochmalonych kołnierzy, fraków i min ubranych w powagę i dostojeństwo. I… od razu drugi biegun: Max Richter i jego Vivaldi Recomposed. To co prawda album wcześniejszy, ale dotarł do mnie tak naprawdę dopiero w ubiegłym roku. Cóż jeszcze? A tak, Lisa Batiashvili wraz z Helene Grimaud idealnie oddające maksymę Avro Parta, że „…wystarczy mi, gdy pięknie zagrana jest pojedyncza nuta. Ona sama, albo cichy rytm, albo moment ciszy – przynoszą mi wytchnienie”.
Do tego świetne koncerty muzyki klasycznej, kilka fajnych rockowych wydarzeń, ale to w sumie nie ma znaczenia. Ostatecznie każdy sam sobie układał w głowie zestaw plusów z minionego roku.
Negatywy?
Nie ma. I to jest piękne.
2. Colin Edwin / Lorenzo Feliciati – Twinscapes
3. Einstürzende Neubauten - Lament
4. Tim Bowness – Abandoned Dancehall Dreams (inna niż solowy debiut, ale tak samo wysmakowana)
5. Opeth – Pale Communion (podoba mi się ten kierunek w jakim zespół idzie)
6. Leonard Cohen – Popular Problems (chciałbym w tym wieku mieć tyle energii)
7. Gong - I see you
8. Lunatic Soul – Walking on a Flashlight Beam
9. John Porter – Honey Trap (robi swoje z dala od mainstreamu. Zresztą Back in town było także bardzo dobre!)
10. Swans – To Be Kind, Young God (albo się lubi, albo nienawidzi)
12. Iza - Painkiller (dobre bo łódzkie i na światowym poziomie; 5+ za brzmienie i produkcję)
13. Wojciech Pilichowski – Intro (jak wyżej)
14. Linda Perhacs – The Soul of All Natural Things (Jej drugi album, pierwszy po 44 latach!)
15. ABBA – Live at Wembley Arena (koncertowa ABBA to podwójny rarytas)
16. Pat Metheny Unity Band - Kin (←→) (bodajże jeden z najlepszych albumów Pata)
17. Blueneck – King Nine (świetne brzmienie i świetne wydanie by Lasse Hoile)
18. Burnt Belief – Etymology
19. LUC – REFlekcje o miłości apdejtowanej selfie (za pomysł, za determinację, za niestanie w miejscu, za to że mnie wciąż zaskakuje)
20. Beck – Morning Phase
Drugim aspektem mijającego roku jest podtrzymanie trendu wydawniczych klap ikon muzyki. Nowe rzeczy od Pink Floyd, Slasha, AC/DC, czy wspomnianego U2 w mniejszym lub (częściej) większym stopniu zawiodły. Ci, którzy kiedyś byli prekursorami i symbolami jakości dzisiaj odcinają kupony i sprzedają wiernym fanom ciężkostrawną muzyczną papkę. Broni się może AC/DC, ale to ze względu na niewygórowane oczekiwania i pewien ustalony styl (chociaż i ten zespół się „sypie” – zdrowotnie i … kryminalnie). Ale i tak do gustu bardziej przypadła mi polska wersja Australijczyków – Trzynasta w Samo Południe.
Debiut roku. Świetne brzmienie surowej gitary, genialne teksty, feeling, luz, swoboda. Dawno nie mieliśmy tak rasowego artysty rockowego. Obowiązkowa pozycja roku 2014.
Muzyka w Polsce także może być sztuką. Album pełen pięknych dźwięków stworzonych przez jednego artystę! Niezwykłe wyczucie emocji, budowanie klimatu i momenty jak na najlepszych albumach Sigur Ros.
Kameralne trio wróciło z drugim albumem. Znów dystrybuowane wśród fanów, znów z genialną produkcją (warto kupić dla „książeczki”) i po raz kolejny twórczość pełna akustycznych, minimalistycznych dźwięków okraszonych intrygującymi tekstami. Dla mnie lepsze niż debiut.
Kto by się spodziewał? Po kiepskim "XXX" można było oczekiwać, że Perfect zacznie jedynie odcinać kupony i grać nieśmiertelną "Autobiografię" na festiwalach ziemniaka. Nic bardziej mylnego! Powrócili z genialnym singlem (ale to głównie zasługa tekstu Jacka Cygana) oraz z muzyką na najwyższym poziomie - kawał dobrego rocka (czasem kłaniają się nawet progresywne lata 70.!). Szkoda, że płyta pozostała wśród "prawdziwych fanów muzyki" niezauważona.
Powszechnie krytykowana płyta wymyka się w moim odczuciu recenzentom. Idea połączenia popularnego brzmienia Foos z amerykańskim duchem różnych regionów wyszła naprawdę ciekawie. Do tego serial, koncerty i cały koncept, który pokazuje jak wykonawcy powinni traktować swoją twórczość i co powinni fanom oferować. Nawet jeśli muzycznie nie jest to album najlepszy to stojąca za nim historia i idea wymuszają konieczność zapoznania się z zawartością wydawnictwa.
Chyba jedyna tegoroczna gwiazda mainstreamu, która nagrała doskonały album. Lenny powrócił do brzmień lat 90., wymieszał to z soulem, funkiem i jazzem. Niezwykle klimatyczne granie porywa od pierwszego do ostatniego dźwięku. Dodatkowo muzyk dał popisowy koncert w Łodzi!
Połączenie jazzu, rapu i trudniejszej elektroniki zaserwował nam rok temu Kanye West z płytą „Yeezus”. Tym razem równie dobrze zrobił to Flying Lotus, który we współpracy m.in. z genialnym Harbiem Hancockiem nagrał album wymykający się podziałom gatunkowym. Bardzo ekspresyjny i doskonale skomponowany.
W wakacje zmarł wybitny kontrabasista jazzowy Charlie Haden. Chwilę później na rynku pojawił się album „Last Dance” nagrany w zaciszu domowego studia przez wspomnianego artystę oraz jego wieloletniego przyjaciela Keitha Jarretta. Była to druga część materiału, który po raz pierwszy ujrzał światło dzienne jako album „Jasmine”. Intymna muzyka pokazuje realną wielkość jazzu, a także to ile emocji i uczuć można przekazać za pomocą dwóch tylko instrumentów.
Swego czasu ładniejszą połowę duetu The Swell Season spisałem na straty, ponieważ album „Anar” był dla mnie artystyczną porażką. Po perturbacjach w życiu rodzinnym Czeszka powróciła z płytą „Muna” – dziełem pełnym i pięknym, prowadzącym odbiorcę przez muzyczną przygodę.
Zdecydowanie najmocniejsza pozycja od brytyjskich mistrzów inteligentnego house’u. Trochę muzyki etno, trochę dance, ale przede wszystkim ciekawe zestawienie dźwięków, które powinny rozbujać każdą imprezę (a wstydu nie przyniosą).
Zasłynęli sympatyczną kompozycją „Rather Be”, którą w wakacje nucił cały świat. A warto podkreślić, że cały album zasługuje na uwagę! Ciekawe kompozycje, innowacyjne wykorzystanie skrzypiec do muzyki elektronicznej I umiejętne łączenie różnych stylów. Warto.
Trudniejsza elektronika, bardziej mroczna, ale niezwykła. Niepokojącym brzmieniem Caribou udowadnia, że muzyka elektroniczna to nie tylko delikatny synth-pop, czy ambient vs. EDM. Można tworzyć także coś pośrodku i to tak dobrze!
Brytyjka w najwyższej formie. I kolejny raz ciekawa forma wydawnicza, gdy jeszcze przed premierą albumu na Youtube trafiły teledyski do wszystkich utworów z płyty. Do tego intrygujący sposób rejestracji materiału - liczne przeszkadzajki, efekty, muzyka ilustracyjna (dźwięki otoczenia nagrane „na mieście”). Przede wszystkim jednak materiał muzyczny najwyżej próby!
Last, but not least. Przez wielu uznany za debiutanta roku muzyk zachwycił na swoim albumie aksamitnym wokalem, który zapewne będzie nam towarzyszył przez wiele jeszcze lat. Mimo, że płyta składa się z lepszych i gorszych momentów, to warto się z nią zapoznać chociażby ze względu na „fenomen”, który łączy mainstream z muzyką artystyczną.
Perfekcyjny występ, opracowany od początku do końca, ale na najwyższym muzycznym poziomie. Teatralny jazz, swing, świetne widowisko i jedna z ciekawszych osobowości scenicznych. Szkoda, że ze swingowym graniem Robbie nie dotarł do naszego kraju.
Legenda w najwyższej formie, a także w niezwykłej scenerii. Circo Massimo wypełnione po brzegi ludźmi, zagrane po raz pierwszy od lat „Streets Of Love” i epicki koncert jakich coraz mniej przez atakującą nas komercjalizację występów na żywo…
Muzycznie koncert roku! Średnio ponad 10 minut na każdy utwór, rozbudowane solówki (znacznie lepsze niż te Slasha w Krakowie), genialne brzmienie i niesamowita charyzma bohatera wieczoru. Usatysfakcjonowani powinni być wszyscy – mainstreamowi fani muzyka i odbiorcy lubujący się w doskonałym brzmieniu. Występ niezapomniany! Kto tylko może niech uda się do Sopotu w wakacje na jego kolejny koncert.
Muzyczne podsumowanie roku 2014 według redaktorów Artrock.pl

Artrock.pl nie przygotuje dla Was jednego podsumowania. Cenimy sobie subiektywne opinie naszych redaktorów, a także ich swobodę wypowiedzi. Na kolejnych stronach możecie przeczytać muzyczne opisy roku 2014 przygotowane przez poszczególne osoby, które publikowały na naszych łamach (kolejność alfabetyczna). Zachęcamy do lektury!