Norwegowie z Gazpacho dwoma koncertami w Polsce rozpoczęli Demon Tour, trasę promującą ich najnowszy album. Nie wiem jak w Warszawie, ale we Wrocławiu było po prostu pięknie.
Zresztą chyba inaczej być nie mogło. Dostojne Studio Polskiego Radia we Wrocławiu z przestronną sceną, na której rozlokowało się sześciu muzyków Gazpacho, wydaje się idealnym miejscem dla ich muzyki. Świetna akustyka, niezbyt nachalne światła i bliskość publiczności tworzyły bardziej obraz swoistego muzycznego misterium, niż zwykłego rockowego koncertu.
Zaczęli punktualnie o 20 od dwóch części tytułowego nagrania ze znakomitego Tick Tock, które od samego początku zahipnotyzowały siedzącą publiczność. Zaraz potem zaprezentowali najstarszy tego wieczoru Ghost z debiutanckiego Bravo, również mające już trochę lat Vulture oraz Golem z March Of Ghosts. Najpiękniejsze momenty miały jednak przyjść za chwilę, bowiem w następnej kolejności muzycy zmierzyli się ze swoim najnowszym materiałem odgrywając trzy z czterech kompozycji z Demona: I've Been Walking (Part 1), The Wizard of Altai Mountains i I've Been Walking (Part 2). Długo przekonywałem się do tego albumu, jednak żywy kontakt z tym krążkiem pokazał doprawdy jego wielkość. Znakomity klimat, przestrzeń i melodyka z jednej oraz mocne gitarowe zagrywki z drugiej strony pięknie wpasowały się w całość występu. Przy okazji muzycy, ze względu na brak akordeonu, musieli dokonać pewnych aranżacyjnych zmian w folkowym w drugiej części The Wizard of Altai Mountains. Wyglądający niemalże jak młokos, Mikael Kromer, radził sobie w skrzypcowych partiach fantastycznie, raz urzekając nostalgią, innym razem werwą i spontanicznością.
Po dużych wyjątkach z Demona poleciały perełki z przeszłości poczynając od cudnego Winter is Never, w którym tradycyjnie Jan-Henrik Ohme przedstawił cały zespół, a na utworze Vera kończąc. W tym ostatnim zasłuchana do tej pory publiczność poderwała się z krzeseł i towarzyszyła już zespołowi do końca na stojąco. Bisy były zatem oczywistością. Na nie grupa wychodziła jednak aż dwukrotnie. Za pierwszym razem odegrali, zapisane na leżącej na scenie setliście, Upside Down i Massive Illusion, za drugim – już ponadprogramowe - Dingler's Horses i Mary Celeste. Po dwóch godzinach z kwadransem, które zleciały wręcz błyskawicznie, zeszli żegnani rzęsistymi brawami licznie zgromadzonej publiczności. Tej ostatniej zaraz po koncercie dali swoisty aneks, wychodząc do niej na pogaduchy, podpisywanie płyt i fotograficzne sesje…