Trudno mi już zliczyć ile razy widziałem na scenie Raya Wilsona. Sam jego projekt, Genesis Classic, obejrzałem w miniony piątek bodajże po raz czwarty. I co? I za każdym razem bawiłem się świetnie. Bo nie inaczej było i tym razem…
Niełatwo znaleźć luki w koncertowym kalendarzu Wilsona. Muzyk w różnych konfiguracjach (solowo, ze Stiltskin, z Genesis Classic) zjechał na przestrzeni ostatnich lat ładny kawałek Europy dając występy głównie w Niemczech i w naszym kraju. Mimo to za każdym niemalże razem chcą go oglądać rzesze fanów. Także w piątkowy wieczór sala łódzkiego Teatru Muzycznego wypełniła się publicznością bardzo szczelnie. Magia nazwy słynnej kapeli i jej przebojów? Z pewnością. Ciągnąca się za artystą etykietka byłego wokalisty tej grupy? Jak najbardziej. Nie można jednak zapominać o artystycznej osobowości Ray’a, jego trzymających poziom, pełnych fajnych piosenek, płytach i wreszcie wyjątkowym, ciepłym, choć chropawym głosie.
Zaczął z akademickim kwadransem od Genesisowego hitu Follow You Follow Me. Artyście towarzyszyli na scenie jego brat Steve na gitarach, Darek Tarczewski na pianinie, Alicja Chrząszcz i Barbara Szelągiewicz na skrzypcach i Marcin Kajper na saksofonie i flecie. I zgodnie z nazwą projektu kolejnych przebojów formacji zaaranżowanych na takie instrumentarium nie mogło zabraknąć. Poleciały zatem klasyczne i popularne The Carpet Crawlers, Mama, That's All, Invisible Touch, Ripples, Entangled i Jesus He Knows Me. Były też obowiązkowe Not About Us i Shipwrecked, dwie piękne ballady z czasów, gdy Wilson śpiewał w Genesis. Tradycyjnie też muzyk tematycznie krążył wokół “Genesisowej rodziny” prezentując Collinsowskie Another Day in Paradise, In the Air Tonight i Against All Odds, Gabrielowskie Biko i Solsbury Hill oraz Another Cup of Coffee z repertuaru Mike and The Mechanics. Pojawiły się też naturalnie jego autorskie rzeczy – przepiękne Lemon Yellow Sun i First Day of Change oraz przebojowe Inside z jego Stiltskinowej szuflady a także solowe Another Day i The Airport Song. Ci, którzy widzieli już Genesis Classic powiedzą w tym momencie pewnie: czyli nic nowego.
No właśnie nie! Bo podczas łódzkiego koncertu nie zabrakło kilku zaskoczeń. Pojawił się bowiem na przykład cover… U2, One i to wykonany solo nie przez Ray’a, a Steve’a Wilsona. Ponadto zabrzmiało Collinsowskie Against All Odds zaśpiewane przez Darka Tarczewskiego (tych dwóch programowych punktów nie było podczas lutowego występu Wilsona w Teatrze Śląskim w Katowicach). Obie skrzypaczki i saksofonista mieli swoje pięć minut. Zgrabnie wypadały klasyczne cytaty, np. z Vivaldiego. Najśliczniej zabrzmiała jednak instrumentalna wersja Entangled, w której pierwszoplanową rolę odegrała Szelągiewicz.
A sam Wilson? Jak zwykle intrygował. A to już tradycyjnie dowcipem (zapowiadając Lemon Yellow Sun zapytał zebranych… czy pamiętają jeszcze miłość?), przerażającym śmiechem w kończącej koncert Mamie, czy wreszcie transowym wybijaniem rytmu na gitarowym pudle w magicznym Biko. Piękny spektakl w dwóch aktach. Długa kolejka do artysty po autograf, tuż po występie, kompletnie nie dziwiła.