A więc pierwszy utwór zagrany w drugiej części koncertu pochodził z repertuaru Deep Purple, chociaż większość – a różnie z tym bywa – wzięła się z płyt samych Gov't Mule; zresztą nie ma większego znaczenia, skąd się właściwie wzięła. O tym jednak i o owej drugiej części, gwoli zachowania porządku, będzie mowa później.
Najpierw bowiem, z nieznacznym opóźnieniem, na scenę wkroczył organizator i zgodnie ze szlachetną tradycją postanowił przedstawić zespół. Opowiedział pokrótce historię formacji, wspomniał, iż było jej trudno po śmierci Allena Woody'ego, a także – że na początku kariery grywali w małych klubach dla kilkudziesięciu osób, a mimo to się nie poddali. Najpewniej większość innych znanych grup już w pierwszym dniu po założeniu zapełnia Royal Albert Hall i tylko dlatego istnieje dłużej niż dwa tygodnie. Ze sceny padły też słowa – z pewnym przerostem patosu, ale nie takie znowu dalekie od prawdy – że w dobie zepsucia Gov't Mule grają prawdziwą muzykę. Zapowiedź była przeto emocjonalna, nazbyt może kwiecista, ale bardzo sympatyczna i dobrze wprowadzająca publiczność do zabawy rodem z innej epoki. Bajki wszak potrzebują przerysowanych bohaterów, bajka o prawdziwej muzyce także.
Sam koncert rozpoczął się mniej więcej o 19:20, ku uciesze licznie zgromadzonych, w różnym wieku, płci głównie męskiej. Gitarzysta i wokalista Warren Haynes, perkusista Matt Abts, przywołany już klawiszowiec Danny Louis i basista Jorgen Carlsson pojawili się na scenie i zostali na niej przez godzinę. Nie towarzyszyły im żadne fajerwerki – wystarczyła niewielka dawka mało ruchliwych świateł. I muzyka oczywiście, muzyka usprawiedliwiająca przesadną konferansjerkę. Najmniej było słychać Carlssona, który po prostu solidnie odgrywał swoje partie – pozostała trójka, dłużej pracująca razem, szalała. Przypominał o sobie zwłaszcza Louis (jak na klawiszowca przystało, łysy i w przeciwsłonecznych okularach) – stanowi dziś tak ważną część zespołu, że mimo składu z początków działalności Gov't Mule trudno pomyśleć dziś o nich jako o power trio. Dźwięk był całkiem klarowny, nagłośnienie mocne, dało się więc przysłuchiwać zarówno wszystkim, jak i każdemu instrumentowi z osobna. Haynes z wirtuozerią serwował solówkę za solówką, śpiewał również z siłą, w jednym momencie za gitarę chwycił także Louis – energia rozpierała obie strony sceny, słów nie padło dużo.
Później dwadzieścia minut przerwy, organizator-konferansjer ponownie zapraszający i przedstawiający grupę, wreszcie: „Lazy”; potem trochę z „High & Mighty”, trochę z „Déjà Voodoo”, a trochę jeszcze skądinąd. Utwory nie mają tu znaczenia, bo Gov't Mule zrobiliby porywający do ruchu jam nawet z „4′33″”. Druga odsłona koncertu, z większą niż pierwsza rolą improwizacji, trwała, jeśli liczyć bisy, ponad półtorej godziny, z czego kilka minut zajęły solowe popisy Abtsa – najpierw zwykłymi pałeczkami, w końcu sprzętem z dużymi, miękkimi główkami. Przez cały występ tylko Carlsson nie dostał czasu dla siebie, ale też – trzeba przyznać – miał do tego najmniej wdzięczny instrument. A wśród tych, poza standardowym wyposażeniem formacji, zabrzmiały też harmonijka, obsłużona najpewniej przez jednego z technicznych, i trąbka, którą zajął się Louis. Pierwsza nadała koncertowi bardziej bluesowego posmaku, druga – trudno orzec. Bo jeśli przyjąć na chwilę manierę dżentelmena, który pojawił się na scenie także po występie i zaprosił na kolejne imprezy organizowane przez agencję Tangerine – są zespoły grające bluesa i grające hard rocka, ale Gov't Mule po prostu grają.
I oby jak najprędzej zagrali ponownie, bo bajki na takim poziomie rzeczywiście opowiadają dziś nieliczni.