ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 28.04 - Gdynia
- 10.05 - Piekary Śląskie
- 11.05 - Kraków
- 12.05 - Lublin
- 28.04 - Poznań
- 04.05 - Lublin
- 10.05 - Łódź
- 11.05 - Warszawa
- 17.05 - Gorzów
- 18.05 - Szczecin
- 19.05 - Bydgoszcz
- 07.05 - Chorzów
- 08.05 - Siemianowice Śląskie
- 09.05 - Siemianowice Śląskie
- 17.05 - Wrocław
- 19.05 - Katowice
- 20.05 - Ostrava
- 21.05 - Warszawa
- 22.05 - Kraków
- 25.05 - Łódź
- 25.05 - Zabrze
- 26.05 - Zabrze
- 08.06 - Żórawina
- 29.06 - Toruń
- 30.06 - Toruń
- 11.07 - Bolków
- 12.07 - Bolków
- 13.07 - Bolków
- 14.07 - Bolków
- 12.07 - Żerków
- 13.07 - Katowice
- 14.07 - Katowice
- 17.07 - Warszawa
- 21.07 - Warszawa
- 26.07 - Łódź
- 27.07 - Łódź
- 27.07 - Ostrów Wielkopolski
 

koncerty

28.11.2011

GAMMA RAY/ENFORCER/PORTA INFERI, Klub Kwadrat, Kraków 25. listopada 2011

GAMMA RAY/ENFORCER/PORTA INFERI, Klub Kwadrat, Kraków 25. listopada 2011
W ostatni piątek odbył się w krakowskim klubie studenckim Kwadrat koncert Gamma Ray, w pewnych środowiskach sławnej, wręcz na poły legendarnej już niemieckiej grupy metalowej. Pierwotnie koncert odbyć miał się 3. września br. w innym krakowskim klubie, Studio, jednak ostatecznie nie doszedł on podówczas do skutku i został przełożony na koniec listopada.

Przed koncertem

Zaraz na początku niniejszej relacji wyznać muszę czytelnikowi, iż do występu tego niemieckiego bandu, jak i supportujących go dwóch innych, właściwie rozpoczynających dopiero swą karierę zespołów, mianowicie czeskiego Porta Inferi i szwedzkiego Enforcera, nastawiony byłem sceptycznie. Nie zaliczam się bowiem do wielbicieli ani heavy, ani speed, ani power metalu, zdecydowanie przedkładając ponad nie death, thrash czy black metal oraz inne jeszcze, zgoła odmienne gatunki i nurty muzyczne. Bez wielkiego zatem entuzjazmu, choć z niejakim zainteresowaniem, udałem się w ostatni piątek do odległego, położonego na opłotkach Nowej Huty Kwadratu, przedzierając się w półtora stopniowym chłodzie poprzez gęstą mgłę i zapierający dech w piersi smog, który od niepamiętnych czasów wawelskiego smoka wiecznie zalega ponad skażonym do cna Grodem Kraka.

Porta Inferi

Stojąc tuż obok sceny, na wprost głośnika niemalże dorównującego wielkością posturze mojej skromnej osoby, czego skutki opłakuję w ciszy jeszcze dzisiaj, oczekiwałem na ukazanie się pierwszego zespołu, przybyłego z Czech Porta Inferi, o którym podówczas nie wiedziałem nic, a który, jak już wiem po wejściu na stronę zespołu, wychynął przez bramy piekieł (łac. porta inferi) w 2006 roku, w obecnym więc obchodzi pięciolecie swojego istnienia. W tym czasie wydał jedną epkę i - w bieżącym roku – debiutancki pełnowymiarowy album, Another World. Czesi rozpoczęli swój występ punktualnie o godzinie 19.00. Cóż, zabrzmieli ostro od samego początku. Ich wokalista, Mira Raindl, operuje silnym i wysokim głosem o znacznej skali, głosem, który mnie silnie kojarzył się ze śpiewem Jamesa LaBrie z Dream Theater, na którego ruchach i mimice chyba zresztą Raindl cokolwiek wzoruje się. Śpiewał czysto, lecz pod koniec występu wokal jego wyraźnie stracił na mocy, zresztą od początku był trochę zagłuszany przez ostro grzejących do przodu kolegów z zespołu, gitarzystów Mirka Andrassy’ego i Marka Janicka, basistę Lukasa Ryca i perkusistę Lukasa Kroutila, który popisywał się nawet żonglowaniem pałeczkami pomiędzy palcami. Zawsze wygląda to fajnie, ale Kroutilowi – że zostanę już przy skojarzeniach z Dream Theater – do wprawy Portnoy’a czy Manginiego sporo jeszcze brakuje. Przed dość nikłą jeszcze publicznością i przy nienajlepszej jakości nagłośnienia pełniący niewdzięczną rolę pierwszego supportu Czesi dali całkiem niezły koncert, choć ten power metal podlany elektroniką przypominającą jakieś liche techno końca lat 80. mnie do gustu nie przypadł zupełnie. Było jednak sympatycznie, tym bardziej, że na koniec przybysze z Nowego Jiczyna nawet wręczyli trzem szczęśliwcom spośród zgromadzonej pod sceną publiki egzemplarze swojego debiutanckiego krążka, zachęcając przy okazji do jego zakupu pozostałych uczestników koncertu. Ponadto rosły wzdłuż i wszerz gitarzysta Andrassy po przyjacielsku przybił jeszcze zgromadzonym na pierwszej linii ognia fanom piątaka. Także ja miałem okazję poczuć uścisk jego obficie zroszonej potem dłoni, którą jeszcze kilka minut wcześniej wygrywał niezgorsze solówki.

Enforcer

Zanim na wybiegu pojawił się drugi zespół, szwedzki Enforcer, upłynęło około piętnaście minut, w czasie których pod scenę przybyło wielu nowych metalowców w koszulkach Iron Maiden, Helloween, Blind Guardian, oczywiście Gamma Ray i wielu innych. Ja sam miałem na sobie szykowną czarną koszulę o długich rękawach, z pomocą której skutecznie wtapiałem się w rosnący z każdą minutą niby srogi, a w rzeczywistości spokojny i przyjazny metalowy zastęp. W ciągu kwadransa i na scenie, jak to zwykle, zaszły spore zmiany, między innymi zawieszono logo Enforcera i dwa płótna, przedstawiające pochłanianą przez ogień piekielny nieszczęsną dziewicę, nad którą górował złowieszczy napis „Heavy”. Jeszcze bardziej złowieszczo wyglądały zresztą niektóre noszone przez przybyszów kurtki z twardzielskim napisem „Heavy Fucking Metal!”. Yeah!!!

O ile przyjazd sąsiadów z południa może nie odbić się w polskim światku metalowym szerszym echem, o tyle sąsiadów z północy – już tak. Więcej nawet, zdecydowanie powinien! Szwedzi bowiem zaatakowali ze znaną z dziejów wypraw wikingów i potopu szwedzkiego zwykłą dla siebie, ale porażającą resztę świata niebywale intensywną furią, która ani na moment nie ustawała przez kolejne 45 minut. Nie dość, że zdawali się dysponować niemożliwymi do wyczerpania pokładami energii i entuzjazmu, tak że przyjemnie było patrzeć na nieustannie rozpierającą ich radość grania i wzajemną rywalizację, to jeszcze dosalali bardzo dobrze, dysponując wcale niezłymi umiejętnościami. Skojarzenia z Guns N’ Roses, które w swoim czasie też było niezłym dynamitem, narzucają się same. W trakcie ich siarczystego występu poczułem się tak, jakbym żywcem został przeniesiony do przełomu lat 70. i 80., kiedy to na scenie dominował żarliwie szaleńczy punk rock i heavy metal. Enforcer ma czadowe, „oldschoolowe” brzmienie, takie trochę a la Black Sabbath czy AC/DC, Judas Priest albo Saxon lub Venom. Ciężko i szybko wymiatając, dają słuchaczowi nieprawdopodobnie energetycznego kopa, stąd też cała sala dosłownie szalała w trakcie ich stuprocentowo szałowego występu.

Nie powiem, żeby grana przez nich muzyka mnie osobiście jakoś szczególnie przypadła do gustu, niemniej występ ich wstrząsnął mną i porwał mnie w zupełności. Piekielnie dobry koncert. Enforcer, w skład którego wchodzą gitarzysta i wokalista w jednej osobie Olof Wikstrand, drugi gitarzysta Joseph Tholl, basista Tobias Lindqvist i bębniarz Jonas Wikstrand, został założony w 2004 roku i do tej pory wydał dwa albumy studyjne, Into the Night i Diamonds. Ten drugi zamyka utwór Take Me to Hell, który został wykonany na koncercie. Aż trudno uwierzyć, że w Polsce podobno 90% osób to katolicy, bowiem kiedy Wikstrand wrzasnął na metalową gawiedź, czy chce udać się wraz z nim do piekła, ta w odpowiedzi zgodnym chórem gromko mu odkrzyknęła: „Yeah!”. Tak to ten szwedzki potop Anno Domini 2011 porwał Polaków! Tym większy to sukces, że kiedy Wikstrand zapytał wcześniej o to, czy ktokolwiek zna Enforcera, usłyszał w odpowiedzi jedynie kłopotliwe milczenie. Ale jakże tu nie być porwanym, skoro chłopcy dwoili i troili się na scenie, wyczyniając dobrze znane każdemu wielbicielowi jakiej bądź muzyki urocze metalowe małpie figle. A ta mimika! Ha, cóż to za niezapomniany widok! Chcąc natomiast jeszcze bardziej podkręcić atmosferę, w pewnym momencie Joseph Tholl, za podszeptem Wikstranda, ze swadą ruszył z gitarą wprost w tłum, w którego środku ku uciesze wszystkich pobył ze dwie minuty popisując się swoimi umiejętnościami.

Tak jak wspomniałem, muzyka grana przez Enforcera nie podoba mi się, choć znowuż moim zdaniem ciekawsza jest niż ta grana przez Porta Inferi. Natomiast występ Szwedów był tak dobry, że w przyszłości, jeśli tylko nadarzy się powtórna okazja zobaczenia ich na żywo, chętnie wybiorę się na kolejny, tym bardziej, że Tholl, choć biały, wygląda jak drugie wcielenie jednego z moich ulubieńców, Hendrixa, albo Lynotta z Thin Lizzy, z kolei jeden i drugi Wikstrand kojarzą mi się z McKaganem i Adlerem z „Gunsów”, a Lindkvist – z Angusem Youngiem z AC/DC, innymi słowy – przypominają kilku muzyków, których cenię i lubię od lat. Aha (!), niechże nikt nie pomyśli, że Enforcer to tania imitacja dawnych gwiazd. Bynajmniej. Enforcer to mający własny charakter, przebojowy i zadziorny band speedmetalowy z wysokiej półki.

Gamma Ray

Miano zespołu obiło się kilkakrotnie o moje uszy, przewinęło też nieraz przed moimi oczami, pomimo to twórczości grupy Gamma Ray w ogóle nie znałem, choć ten zespół założony w 1989 roku przez Kaia Hansena, byłego gitarzystę i wokalistę sławnego skądinąd Helloween, nagrał kilka znaczących płyt, takich jak Heading for Tomorrow w 1990 roku, dalej Insanity and Genius (1993), Land of the Free (1995) i Somewhere Out in Space (1997). Także ostatnia płyta zespołu, wydana w 2010 To the Metal!, zebrała gdzieniegdzie wcale wysokie noty. Pomimo to jeszcze przed koncertem myślałem sobie: „Ot, cóż tam mogą pokazać takie stare metalowe wygi? Trochę pogwiazdorzą, ze znudzeniem zagrają kilka szlagierów ze swojego zupełnie nie ruszającego mnie repertuaru i to wszystko”. Nie to, żebym był uprzedzony, po prostu nie liczyłem na nic szczególnego. Tym większe było zatem moje zaskoczenie, kiedy gwiazda wieczoru ruszyła pełną parą z kopyta.

Gamma Ray wyszło na scenę dopiero około 21:30. Jako że dość długo trwało rozstawianie przez ekipę techniczną sprzętu itd., kilku zniecierpliwionych a podpitych młodzieniaszków zaczęło rzucać przysłowiowym mięchem, nucąc niewyszukane rymowanki w rodzaju: „Ile tu mam stać, kurwa mać?!”. Z ust tychże samych podchmielonych chłopaczków w jakiś czas potem popłynęły nawet pierwsze wersy Mazurka Dąbrowskiego, w danym kontekście brzmiące zdecydowanie nie na miejscu, prowokacyjnie. Poza tym atmosfera była jak najlepsza: na płytę i okalające ją galerie zdążyła już przybyć cała horda zatwardziałych metali, spragnionych porządnego - jak się to mówi –łojenia; właściwie wszyscy byli pozytywnie nastawieni i z podnieceniem i niecierpliwością wyczekiwali przy dobywającej się z głośników, puszczonej w całości płycie Youthanasia Megadeth wyjścia na scenę głównych bohaterów owego piątkowego wieczoru w Kwadracie.

I w końcu stało się. Niemłodzi, choć wcale dobrze prezentujący się panowie wpadli na scenę i rozpoczęli swój spektakl. Nie było żadnych telebimów, więc cała uwaga skupiała się tylko na nich i na ich grze. A, zaprawdę, brzmieli potężnie i profesjonalnie, wymiatając na instrumentach aż miło. Jako że uczepiłem się już porównań do Dream Theater, to stwierdzę i teraz, że Niemcy podchodzą do swojej roboty z nie mniejszym zaangażowaniem i profesjonalizmem niż Amerykanie. Ustępują im co prawda techniką i oryginalnością, ale, ale – członkowie Gamma Ray to pierwszorzędni instrumentaliści, na których sztuki muzyczne patrzy się z niemałą przyjemnością. Nie ma się też co dziwić, że już porządnie rozgrzana przez Enforcera widownia teraz rozpaliła się na dobre, czego widomą oznaką były okrzyki i piski czy raz po raz pojawiający się ponad głowami tłumu las rąk, to hucznie bijących brawo, to kołyszących się w rytm muzyki, to znowu zwieńczonych palcami ułożonymi w gest corna. Członkowie grupy także wyraźnie byli uradowani żywą reakcją przybyłej gawiedzi, co też dodatkowo ich uskrzydlało. Dochodziło w związku z tym do bardzo sympatycznych chwil, jak na przykład wtedy, gdy Hansen przepijał sukcesywnie wychylanym przez siebie piwkiem do publiczności, wołając „Cheers to You!”, albo też częstował stojącego tuż za barierką fana odpalonym przez siebie papierosem. Kilkakrotnie doszło do umiejętnie podsycanych przez lidera grupy dyskusji z obficie przybyłym na koncert ludkiem, który też nieraz domagał się zagrania tego czy innego utworu albo skandował uparcie „Gamma Ray, Gamma Ray!”. Raz trwało to na tyle długo, że Hansen dla żartu udał, że spogląda na zegarek i odmierza czas trwania tych wiwatów na cześć bandu.

Panowie wykonali porywająco wiele ze swoich hitów, jak The Spirit z albumu Sign No More (1991), otwierający płytę Land of the Free kawałek Rebellion in Dreamland albo pierwszy z Somewhere Out in Space, rozpoczęty efektownym basem numer Beyond the Black Hole, zagrali też balladę A While in Dreamland, która w wersji studyjnej pojawiła się na mini-albumie Silent Miracles (1996) oraz wśród utworów bonusowych do wznowionego w 2003 roku, a pierwotnie wydanego w 1999 albumu Power Plant. Ostatnim zapodanym przed bisami kawałkiem był tytułowy numer z płyty Somewhere Out in Space. Ten trwający w oryginale niespełna pięć i pół minuty utwór w trakcie koncertu rozrósł się do ponad jedenastu, a to dzięki temu, co w graniu na żywo najlepsze - improwizacjom. W ciągu całego dwugodzinnego występu każdy z muzyków, więc dysponujący jeszcze całkiem niezłym wokalem Hansen i drugi gitarzysta, prezentujący wielość technik gry na gitarze Henjo Richter, a także basista Dirk Schlächter i perkusista Dan Zimmermann, dał jakąś krótszą lub dłuższą solówkę. Ogółem zagrali Niemcy dwa bisy, przy tym pierwszy rozpoczęli zaskakującym nawiązaniem do muzyki poważnej, mianowicie odegrali metalowo słynny motyw W grocie Króla Gór, napisany przez Edvarda Griega. W trakcie bisu Hansen przywdział polską biało-czerwoną flagę, w której dumnie przechadzał się po scenie, a którą potem zawiązał na statywie podtrzymującym mikrofon.

Wrażenia

W sumie wieczór był bardzo udany, tak dla przybyłych do Kwadratu fanów, którzy mieli możność obejrzenia i wysłuchania dwóch świetnych koncertów (Gamma Ray i Enforcer) i jednego troszkę słabszego (Porta Inferi), jak i dla każdego z występujących zespołów, w tym przede wszystkim dla Gamma Ray, który odebrał liczne dowody uwielbienia. Jeśli chodzi o nagłośnienie, to w zasadzie już od występu Enforcera było ono niezłe, a najlepsze stało się podczas spektaklu głównych bohaterów wieczoru. Organizacja imprezy była sprawna, toteż wyjście z Kwadratu wraz z odebraniem rzeczy z szatni nie zajęło mi nawet pięciu minut. Nie powiem, żebym po tej imprezie stał się wielbicielem muzyki power-, speed- czy heavymetalowej, gdyż ich chyba jednak nigdy nie polubię na tyle, aby zacząć słuchać w domu z przyjemnością. Niewątpliwie jednak jestem już entuzjastą koncertów grup heavymetalowych i tym podobnych. Dlatego też jestem pewien, że kolejne moje uczestnictwo w wydarzeniu tego rodzaju jest jedynie kwestią czasu. Innymi słowy – czekam na ponowny przyjazd Gamma Ray lub Enforcera do Krakowa.

 

Zdjęcia:

Porta Inferi, fot. Krzysztof Niweliński Mirek Andrassy, fot. Krzysztof Niweliński Olof Wikstrand, fot. Krzysztof Niweliński Olof Wikstrand, fot. Krzysztof Niweliński Tobias Lindqvist, fot. Krzysztof Niweliński Tobias Lindqvist, fot. Krzysztof Niweliński Joseph Tholl, fot. Krzysztof Niweliński Jonas Wikstrand, fot. Krzysztof Niweliński Olof Wikstrand, Tobias Lindqvist, fot. Krzysztof Niweliński Joseph Tholl, Olof Wikstrand, fot. Krzysztof Niweliński Enforcer, fot. Krzysztof Niweliński Kai Hansen, fot. Krzysztof Niweliński Henjo Richter, fot. Krzysztof Niweliński Dirk Schlachter, fot. Krzysztof Niweliński Dirk Schlachter, fot. Krzysztof Niweliński Henjo Richter, fot. Krzysztof Niweliński Kai Hansen, fot. Krzysztof Niweliński Kai Hansen, fot. Krzysztof Niweliński Dan Zimmermann, fot. Krzysztof Niweliński Dirk Schlachter, fot. Krzysztof Niweliński Henjo Richter, fot. Krzysztof Niweliński Kai Hansen, fot. Krzysztof Niweliński Kai Hansen, Henjo Richter, fot. Krzysztof Niweliński Kai Hansen, Henjo Richter, fot. Krzysztof Niweliński Gamma Ray, fot. Krzysztof Niweliński Gamma Ray, fot. Krzysztof Niweliński Gamma Ray, fot. Krzysztof Niweliński Gamma Ray, fot. Krzysztof Niweliński Gamma Ray, fot. Krzysztof Niweliński
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.