Tegoroczny, niepodległościowy wieczór spędziłem we Wrocławiu. I to w iście międzynarodowym towarzystwie. Dawno nie byłem na koncercie tak kolorowym i różnorodnym jeśli chodzi o nacje reprezentowane przez muzyków…
No bo na deskach Firleja wystąpili tego listopadowego wieczoru Izraelczycy, Chińczycy, Rosjanie i Chilijczycy. Przyznacie, że dosyć oryginalne to towarzystwo, tym bardziej, że pochodzące z krajów, z których artyści wcale „nie walą” do nas drzwiami i oknami. Szkoda tylko, że wydarzenie nie zainteresowało większej liczby naszych rodaków, którzy wybrali najpewniej patriotyczne, biało-czerwone uniesienia przy okazji meczu polskiej reprezentacji z Rumunami. Cóż, ci którzy przybyli do wrocławskiego klubu nie żałowali. Dali zresztą temu wyraz, entuzjastycznie reagując na sceniczne wydarzenia.
Szczególnie na występ gwiazdy wieczoru, izraelskiego Orphaned Land. Nie ukrywam, że i ja przybyłem głównie dla tych pionierów oriental metalu. Tym razem muzycy dotarli do nas w ramach The XXV Anniversary and Very Best of Tour 2016. Tytuł mówiący w zasadzie wszystko. Zebrani dostali zatem naprawdę „przebojowy” zestaw numerów. Choć występ rozpoczęli od intro The Holy Land of Kna'an pochodzącego z najnowszego, tegorocznego wydawnictwa Kna'an, przygotowanego wspólnie z Amaseffer, pozostałe kompozycje reprezentowały prawie wszystkie albumy. Prawie, bo z setlisty wyleciało, jak domyślam się w ostatniej chwili, pochodzące z debiutu The Beloved's Cry. Dlaczego? Otóż tego dnia świat dowiedział się o śmierci Leonarda Cohena. I lider Osieroconej Krainy, Kobi Farhi, nie pozostał obojętny na ten fakt. W miejsce planowanego pierwszego bisu, z akompaniamentem li tylko gitary Chena Balbusa, wykonał piękną Cohenowską balladę If It Be Your Will. A co usłyszeliśmy ponadto? Przede wszystkim cztery kawałki z All Is One. Utwór tytułowy, The Simple Man, Let The Truce Be Known, które wybrzmiały zaraz na początku koncertu oraz przepiękny Brother w środku występu. Do tego dołożyli między innymi Barakah, Sapari i In Thy Never Ending Way z The Never Ending Way of ORWarriOR oraz The Kiss of Babylon, Birth of the Three, znakomity Ocean Land i Norra el Norra z Mabol. Ta ostatnia piosenka wybrzmiała na samym końcu z obowiązkowym machaniem łapkami w prawo i lewo. Wszystkim sterował oczywiście Farhi, tradycyjnie w długiej szacie i na boso. Wielbiciele absolutnie żywego grania mogli naturalnie ponarzekać, że spory kawał ich muzyki leci z tzw. sampla (chóry, żeńskie wokalizy, orkiestracje). Cóż, takie czasy. Świetny koncert, lepszy do tego sprzed trzech lat w warszawskiej Proximie, choć szkoda, że trwający ledwie godzinę z kwadransem.
Przed Orphaned Land zaprezentowały się jeszcze trzy składy, z których stylistycznie najbardziej przypadła mi do gustu chilijska Crisalida. W półgodzinnym secie zaprezentowała kawałek melodyjnego, dosyć klimatycznego, progresywnego metalu okraszonego wokalem Cinthii Santibañez śpiewającej po hiszpańsku. Po Chilijczykach na scenę wyszli Rosjanie z Imperial Age ze swoim mało odkrywczym symfonicznym metalem, chwilami zahaczającym o Therionowe klimaty. W efekcie tego najbardziej z ich występu zapamiętałem dwie urocze panie, Corn i Kiarę, odpowiedzialne za wokal i instrumenty klawiszowe. Naprawdę zaintrygować mogli Chińczycy z Voodoo Kungfu. Muzycznie może nie powalali swoim połączeniem metalu z industrialem i noisem, niemniej prawie mistycznym podejściem do występu jak najbardziej. Prym wiódł w tym ich frontman Li Nan, początkowo skryty pod kolorową szatą i maską, po jej zrzuceniu pokazujący wytatuowane, pełne znaków i symboli ciało.