Kansas to najważniejszy, najsławniejszy i najpopularniejszy amerykański zespół progresywny. Jego droga na szczyt była długa i wyboista, czas świetności krótki, a czas największej sławy jeszcze krótszy. Ale w latach 1974-1979 nagrał sześć płyt studyjnych, z czego tylko jedną dobrą („Monolith” z 1979), bo reszta była znakomita. Do tego jeden rewelacyjny album koncertowy (kiedy wreszcie remaster z pełna wersją podwójnego winyla na CD?).
To była naprawdę kręta i wyboista droga nawet do tego, żeby wreszcie ustabilizował się jakiś konkretny, stały skład zespołu. Kerry Livgren, spiritus movens całego przedsięwzięcia, przynajmniej raz został sam z nazwą, gitarą i mocnym postanowieniem, że tym razem to już na pewno się uda. (Nota bene – jeden z wcześniejszych składów - chyba Kansas nr 2 – obecnie dość aktywnie działa pod nazwą Proto-Kaw, z Livgrenem na gitarze. A jakże.) Powstał kolejny skład, jak się potem okazało najsłynniejszy i najlepszy - z rewelacyjnym wokalistą i klawiszowcem Stevem Walshem (ojciec chrzestny wszystkich Serków świata – a i tak dalej śpiewa lepiej od nich) i równie żywiołowym, co okazałym gabarytowo skrzypkiem Robbiem Steinhardtem (też śpiewającym). No i zespół w tym składzie wreszcie dochrapał się swojej pierwszej płyty, zatytułowanej po prostu "Kansas".
Niezbyt długo, ale za to bardzo intensywnie zastanawiałem się (trasa wrocławskiego autobusu linii 107 z Muchoboru na Dworzec Świebodzki ), którą płytę by tu wybrać na początek – w grę wchodziło pięć pierwszych płyt studyjnych. Dość szybko odpadło „Masque” za zbyt popowy pierwszy utwór (kryteria były strasznie ostre). Zostały cztery – czy któraś z najsłynniejszych - „Leftoverture” lub „Point of Know Return”? A może jedna z dwóch pierwszych, równie wybornych „Kansas” i „Song for America”. Ciężka sprawa, nie zostało nic innego, jak odwołać się do statystyki – której płyty słucham najczęściej. W tym momencie wszystko było jasne – debiut. Kryterium doboru bardzo subiektywne, ale jest przynajmniej pięć powodów, żeby była to jednak ta płyta – „Can I Tell You”, „Lonely Wind”, „Belexes”, „Journey from Mariabronn” i „Death of Mother Nature Suite”. Oprócz tego pierwszego, reszta to ewidentne klasyki zespołu, obecne w żelaznym repertuarze koncertowym, wywołujące u publiczności wrzaski radości już przy pierwszych taktach – sprawa bezdyskusyjna. „Can I Tell You” to numer , który płytę otwiera i trudno sobie wyobrazić lepszego openera – tam są cztery solówki! Popisują się obaj gitarzyści, Walsh na klawiszach i obowiązkowo Steinhardt na skrzypcach. I to wszystko zmieścili w niecałych pięciu minutach.
Ewenementem jest „Bringing It Back” JJ Cale’a – pierwszy i chyba ostatni raz zdarzyło się, żeby zespół na swoich płytach umieścił cudzą „sztukę”. Ale ten utwór i jeszcze "The Pilgrimage" dobrze ukazują źródła twórczości Kansas. Wcale nie wzorowali się na europejskich koryfeuszach rocka progresywnego. Ich inspiracje były zupełnie nieprogrockowe (ten JJ Cale o czymś świadczy). W „The Pilgrimage” można usłyszeć Chicago, Steely Dan, słychać też wpływy southern-rocka w rodzaju Lynyrd Skynyrd, albo nawet The Allman Brothers Band. Te rodzime inspiracje, wraz z ciągotami do muzyki klasycznej, pozwoliły stworzyć własny, oryginalny i niepowtarzalny styl, powielany od wielu lat przez tabuny naśladowców ze Spock’s Beard i Dream Theater na czele.
Już na tej płycie Kansas przedstawia się jako zespół w pełni ukształtowany artystycznie i stylistycznie - dokładnie wiedzą co, jak i dlaczego chcą tak grać. Entuzjazm debiutantów połączony z dojrzałością muzyczną dał efekt, można powiedzieć, że momentami rewelacyjny. W porównaniu z następnymi płytami, szczególnie tymi najbardziej popularnymi, debiut brzmi trochę surowo i szorstko. I bardzo dobrze, bo dzięki temu ma to konkretnego, rockowego kopa i dynamikę. Ówczesna tendencja do studyjnego wydelikacania brzmienia nie była najlepszym pomysłem ( np. Blue Oyster Cult – wystarczy porównać nagrania studyjne i koncertowe). Kolejne płyty nagrywane były już w lepszych warunkach i na lepszym sprzęcie, ale wydaje się, że już takiej mocy nie mają.
Dla zainteresowanych i fanów Dream Theater i Spock’s Beard (dla tych to jazda obowiązkowa, bo wypadałoby wiedzieć od kogo idole zrzynają) pięć pierwszych albumów studyjnych i koncertowe „Two for The Show” są rewelacyjne, „Monolith” z 1979 roku jest już dziełkiem nieco nierównym, ale na nim jest mój ulubiony utwór Kansas „To The Other Side” i ostatni wielki klasyk zespołu – „Angel Has Fallen” . Potem już poziom twórczości poleciał na pysk. W międzyczasie odeszli Steinhardt i Walsh. W drugiej połowie lat 80-tych , na płycie „Power” zespół otarł się nieco o swój poziom z lat 70-tych. Ale o kolejnym w pełni udanym albumie można mówić dopiero w przypadku „Freaks of Nature” z 1995 roku. Ze Steinhardtem (ale tylko gościnnie) i z Walshem udało się wreszcie przywrócić ducha starego, dobrego Kansas. Inna sprawa, że na tej płycie głównym rozgrywającym był skrzypek David Ragsdale (wtedy na etacie w zespole, obecnie zresztą też) i to w gruncie rzeczy on trzyma całą płytę. Dzięki jego brawurowym partiom skrzypiec, utwory mają energię i dynamikę jakiej dawno na płytach Kansas nie uświadczyliśmy. Ostatnia studyjna płyta Kansas to „Somewhere to Elsewhere” (bardzo udana) z 2000 roku, już bez Ragsdale’a, ale z powrotem ze Steinhardtem.
Od tego czasu raczej cisza – jeśli nie liczyć tras koncertowych, m.in. ze Styx i koncertowego DVD/CD „Device Voice Drum” (bardzo dobre). Walsh w ubiegłym roku nagrał zupełnie przyzwoitą płytę solową pt. „Shadowman”. Livgren w międzyczasie reaktywował Kansas Mk II (?) jako Proto-Kaw. Ich nowa płyta już jest na rynku, a na jej reklamach Livgren przedstawiany jest jako ex-Kansas.
Debiut jest też obecnie dostępny w wersji zremasterowanej, z dodatkowym utworem „Bringing it Back” w wersji koncertowej. Tyle, że dostępny na razie chyba poza Czwartym Kaczolandem (tekst pisany w czasie rządów koalicji PiS-Samoobrona-LPR). Remaster jest o tyle dobrze zrobiony, że nie próbowano na siłę wypolerować brzmienia, poprawiono tylko selektywność i dodano dynamiki – dokonano tego bez straty dla pierwotnego klimatu dzieła.