Dokształt koncertowy. Semestr piąty.
Wykład drugi.
Kątem oka, w drzwiach pokoju zauważyłem coś jasnego.
- Kudłaty, znowu kręcisz się po nie swoich recenzjach!
- Eee, to tak wiesz… – Tośka zamerdała pojednawczo ogonem.
- Zapowiedziałaś jeszcze w grudniu, że idziesz na bardzo długi urlop na poratowanie zdrowia, oraz wypoczynkowy, bo już nie masz siły się ze mną użerać.
- Niby tak, ale służba nie drużba. Wodecki leży odłogiem, napisać o tym mus. Trzeba cię wspomóc, bo kurde blade od ładnych kilku miesięcy chodzisz koło tej płyty, jak pies koło jeża i ani dudu.
- To chyba nie było dobre porównanie, bo ja na ten album nie ujadam, tak jak ty na jeża.
- Oj tam, oj tam. Słówek się czepiasz. A Wodecki z Mitchami miał być jeszcze w zeszłorocznym dokształcie.
- Miał być, ale jakoś się nie składało. Ze trzy razy się już do niego zabierałem, a zawsze coś takiego wypadało, że mi się odechciewało o tym pisać. To pogodny, nieco jajcarski koncert, trzeba mieć odpowiedni nastrój, żeby o nim pisać.
- Nastrój nie nastrój – weź kilka antydepresantów, popij wódą i od razu inaczej na świat popatrzysz.
- Wiesz Tośka, to jest nawet niezły pomysł. Jednak na razie nie skorzystam. Do tego trzeba wiedzieć co z czym w jakich dawkach łączyć. Ale jestem profesjonalistą – mam napisać, to napiszę. Choćby urok, sraczka, albo trzęsienie ziemi. No to jedziemy z koksem.
Wodecki z Mitchami skumali się kilka lat temu z okazji trójkowego koncertu Mitchów. Wodecki wystąpił tam gościnnie i zaśpiewał „Posłuchaj mnie spokojnie”, potem był wspólny występ na Off-Festivalu, świetnie przyjęty przez publiczność. I stało się to, co stać się musiało – płyta. Bo coś takiego nie mogło nie zostać uwiecznione. Dostaliśmy zestaw CD + DVD, z tym samym materiałem, czyli i do słuchania, i oglądania. Lwia część tego koncertu to numery z pierwszej, solowej płyty Wodeckiego, jeszcze z 1976 roku. Słuchałem tego krążka i nie można powiedzieć, żeby Mitche specjalnie coś przy niej zamieszali. Przy muzyce – dajcie spokój, to piosenki z lat siedemdziesiątych – tam się nie da nic poprawić, można tylko popsuć. Przy aranżacjach – też wiele się nie zmieniło, oprócz tego, że stały się bardziej – chór, orkiestra, kilka sztuk Mitchów – zrobiono to zdecydowanie na bogato. Zresztą te piosenki, trochę w stylu kompozycji Burta Bacharacha, aż proszą się o rozbudowane aranżacje. Mitche po prostu zrobili to, co powinno być zrobione czterdzieści lat temu.
Każdy, kto chociaż trochę zna Macia Morettiego i jego Mitch & Mitch wie, że to impreza jak najbardziej poważna, ale oni tam wszystkich w domu nie mają – elementy lekkiego Monty Pythona znajdziemy bez problemu. Co prawda tylko w wersji z obrazkami, ale to żadne problem, bo w zestawie jest też i DVD. Jeden z perkusistów ma tabaczkowy, trzyczęściowy garnitur, którego krój wyszedł z mody w okolicach Wielkiego Kryzysu, klawiszowiec ma na głowie krakowską czapkę, dyrygent, Canibal Mitch ma przykusawy fraczek, finał „Dziewczyny z konwaliami” to kilkuminutowa, nieco świrnięta, zabawa z przeszkadzajkami w roli głównej, do tego na bis zagrali jeszcze raz „Panny mego dziadka”, bo Wodecki tekst pomylił i stwierdził (zaśpiewał), że trzeba to nagrać, bo to ma być rejestrowane. A na końcu perkusista – ten w tym garniturku – wynosi część swojego zestawu, grając jeszcze w drodze za kulisy. Zresztą – słowa to za mało, żeby to opisać – to trzeba po prostu zobaczyć, poczuć ten specyficzny, nieco absurdalny klimacik. I pewnie tez dzięki temu wszystko to sprawia wrażenie zagranego ot tak – od niechcenia, na totalnym luzie (czyli pewnie musieli nad tym mocno popracować na próbach, żeby to tak wyglądało). Oczywiście to muzyka jest podstawą, a nie różne gagi.
Znając nieco Morettiego, myślę, że to on wpadł na pomysł odświeżenia muzyki Wodeckiego. I jakby się ten pomysł wydawał od czapy, to jednak okazał się strzałem w dziesiątkę – pod każdym względem. szalenie rzadko zdarza się u nas, żeby płyta popowa, która była sukcesem komercyjnym, była też sukcesem artystycznym. Właściwie nie zrobiono tu czegoś wielkiego – po prostu odpowiednio wykorzystali potencjał tych piosenek. Bo debiutancka płyta Wodeckiego to jednak był kawał dobrego popu. Może nie aż tak rewelacyjnego jakby się to mogło wydawać, ale naprawdę bardzo dobrego – może ze dwie piosenki nieco słabsze, za to kilka znakomitych („Kochałem Panią kilka chwil”, „Posłuchaj mnie spokojnie”, „Rzuć to wszystko co złe”, „Odjechałaś tak daleko” – to chyba tak „name of the few”). Teoretycznie „1976: A Space Odyssey” to tylko zestaw zwykłych piosenek, tyle, że bardzo efektownie zaaranżowanych. Ale jeśli się tak zastanowimy, to ile podobnych zestawów piosenek na takim poziomie ostatnio nam się trafiło – tak zaśpiewanych, tak zaaranżowanych, z dobrymi tekstami? Na pewno nie jest tego towaru w nadmiarze. I tu taka, uwierająca mnie od pierwszego odsłuchu niespecjalnie wesoła refleksja – kurde, jak to jest, że towar z recyklingu, po tunningu, gładko wchodzi w nasz rynek muzyczny, kasując bez większych problemów złoto? Wydaje mi się, że świadczy to przede wszystkim o największej bolączce naszego muzycznego show biznesu – leży songwriting i brak dobrych tekstów. Dlatego odkopane, wiekowe piosenki – bardzo porządne, ale jak na tamte czasy wcale aż tak się nie wybijające – no, rządzą.
W każdym razie – świetny koncert, świetna muzyka. Warto znać, warto mieć.
PS. Jak łatwo się można zorientować, przy takiej częstotliwości publikacji recek dokształtowych, to niniejszy semestr ma szanse skończyć gdzieś na początku przyszłych wakacji. Ale jak to stare przysłowie pszczół mówi – nie licz na rodziców, zrób się sam. Kumpel kolegi Strzyża, major Kopyto, miał się tutaj poważnie udzielać, ale okazało się, że jego eskadra dostała rozkaz wylotu do Syrii na wojnę z ISIS. Teoretycznie mają nie brać udziału w walkach, tylko wykonywać loty rozpoznawcze. Kopyto na takie dictum popukał się w głowę i powiedział, że loty rozpoznawcze też są lotami bojowymi i on ma to w dupie, bo mu do emerytury pół roku zostało. Potem na wszelki wypadek zniknął. A od trzech tygodni szuka go żandarmeria wojskowa. Dlatego pewnie znowu sam tu będę zapierdzielał.
A teraz pytania: