ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Dead Can Dance ─ Aion w serwisie ArtRock.pl

Dead Can Dance — Aion

 
wydawnictwo: 4AD 1990
 
1. The Arrival And The Reunion (Perry, Gerrard) [01:29]
2. Saltarello (Perry, Gerrard) [02:34]
3. Mephisto (Perry, Gerrard) [00:54]
4. The Song Of The Sybil (trad., Perry, Gerrard) [03:54]
5. Fortune Presents Gifts Not According To The Book (Perry, Gerrard, de Gongora) [06:04]
6. As The Bell Rings The Maypole Spins (Perry, Gerrard) [05:16]
7. The End Of Words (Perry, Gerrard) [02:05]
8. Black Sun (Perry, Gerrard) [04:56]
9. Wilderness (Perry, Gerrard) [01:24]
10. The Promised Womb (Perry, Gerrard) [03:23]
11. The Garden Of Zephirus (Perry, Gerrard) [01:18]
12. Radharc (Perry, Gerrard) [02:48]
 
Całkowity czas: 36:05
skład:
Lisa Gerrard. Brendan Perry. Additional Personnel: David Navarro Sust – Vocals. John Bonnar – Keyboards. Robert Perry – Bagpipes. Andrew Robinson – Bass Viol. Anne Robinson – Bass Viol. Honor Carmody – Tenor Viol. Lucy Robinson – Tenor Viol.
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,25
Arcydzieło.
,35

Łącznie 65, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8++ Arcydzieło.
20.01.2016
(Recenzent)

Dead Can Dance — Aion

Glorious Nineties – część I: 1990.

Tak czasem bywa. Wracasz w pewne miejsce, po latach. A wtedy wystarczy cokolwiek. Dźwięk. Zapach. Widok. I nagle znajdujesz się w przeszłości. Coś, zachowane gdzieś na dnie pamięci, nagle wypływa. I staje tuż przed oczami, tak bliskie, że wydaje się realne, prawdziwe. Jakbyś znów tam był.

To było popołudnie, początek czerwca. Dzień był deszczowy, ale wychodziło już słońce. Postrach letniej sesji pierwszego roku, czyli botanika. Pamiętam, że zbieraliśmy zielniki, 50 roślinek, na zaliczenie. (Tzn. na ogół po prostu kupowaliśmy od starszych kolegów, zarabiających na zaopatrzenie akademikowych imprez). Właśnie czekaliśmy karnie w kolejce do zaliczenia. Z okien na trzecim piętrze rozciągał się widok na Dębową Górę i Ostrogórską, budzącą się do życia po deszczu. Była muzyka, bo akurat na łąkach pod uczelnią rozstawił się cyrk. Powtarzałem w myślach przedziwne łacińskie nazwy, aż w końcu postanowiłem trochę się wyluzować przy muzyce. Wtedy – z kasety rzecz jasna, z walkmana. Konica, 90-tka, na jednej stronie „Aion”, na drugiej „VROOOOM”. No cóż, w dobie kaset bywały nawet dziwniejsze zestawienia. Jeden album zgrałem od Maćka, drugi od Michała. O obu kiedyś na pewno napiszę, bo zasługują na takie uwiecznienie. Teraz, stojąc przy tym samym oknie i patrząc na zaśnieżoną podstację i domki, czułem się, jakbym znów znalazł się w magicznym roku 1999. Ten i następny – to miały być dwa najlepsze lata mojego życia. Gdy wróciłem do domu, od razu odpaliłem tą płytę. Jakbym znów słuchał jej po raz pierwszy, niczym wtedy, na korytarzu. Choć znam ją prawie na pamięć.

“The Arrival And The Reunion”. Początek a cappella. Nadaje nastrój, wprowadza w atmosferę podróży po dawnej Europie. Rok 1999 był jak lot w kosmos. Zaczynały się dziać rzeczy, o jakich wcześniej można było sobie skrycie pomarzyć. „Saltarello”. Żywiołowy włoski taniec, zgodnie z zasadą, że musi być coś dla ciała i dla ducha. Chyba nigdy w życiu nie odkryłem tyle wspaniałej muzyki, co właśnie wtedy. „Mephisto”. Zakręcony przerywnik z dźwiękami liry korbowej. Dzięki innemu Panu poznałem swą ulubioną koncertówkę wszechczasów. Też o niej (i nim) kiedyś napiszę „The Song Of The Sibyl”. Liturgiczna pieśń w swej późnej, katalońskiej wersji z XVI wieku. W zestawieniu z poprzedniczką chłodna, minorowa, trochę przytłaczająca atmosferą nabożeństwa w starej katedrze. Ktoś, kogo długo nie było, nagle wrócił do mojego życia, ot tak, po prostu. Nagle wszystko, o czym można zamarzyć, zdawało się na wyciągnięcie ręki. „Fortune Presents Gifts Not According To The Book”. Z trylami gitary akustycznej i przeciągłymi, stojącymi dźwiękami organów w tle. Fascynacja „I Get Up I Get Down” i „And You And I”. Dylemat, czy uczyć się, czy kolejny raz puścić sobie “Close To The Edge”. Ostatecznie padło na Tori Amos. “As The Bell Rings The Maypole Spins”. Znów nieco taneczny, z wokalnym popisem Gerrard przypominającym bułgarską muzykę ludową, z dudami. Nowe przyjaźnie, nowi ludzie, pierwsze akademikowe imprezy. Choć słynny pokój nr 507 miał się pojawić dopiero parę lat później. „The End Of Words”. Powrót do katedry: wielogłosowy chorał a cappella. Wyjazd terenowy i szacowny naukowiec, który omal nie wpadł (w stanie zaniżonej grawitacji) do ogniska (zachciało się biedakowi w Janosika bawić). “Black Sun”. Z pulsującym rytmem bębnów, nadającym dramaturgię i niby-trąbkowymi wejściami klawiszy. Ze spokojnym, powściągliwym, dopiero pod koniec bardziej się rozkręcającym Perrym jako wokalistą. Piękne zielone oczy, długie jasne włosy, kunsztownie zaokrąglone ciałko; pierwszy dotyk, smak pierwszych pocałunków i marzenie, które miało się w końcu nigdy nie ziścić. „Wilderness”. Znów rozpisany na kilka partii Gerrard, a cappella. Wiekowa, nadszarpnięta już zębem czasu sala wykładowa, z olbrzymim układem okresowym na jednej ze ścian, i mała garstka osób na wykładzie z fizjologii. „The Promised Womb”. I te piękne, stare instrumenty smyczkowe, tworzące niesamowite tło dla głosu Gerrard. Niekończące się czwartki, najpierw dyskusje o wszystkim w pokoju na Żeromskiego, potem popołudnie na Ligocie (parazytologia – brrrr) i wieczorne powroty 154, snującym się przez całe Katowice niczym wąż na ekranie Nokii 3310. „The Garden Of Zephirus”. Niczym z jakiejś pogańskiej ceremonii, w klimacie filmu „The Wicker Man”*. O właśnie, pierwsze komórki. Choć ja dzielnie się jeszcze przez parę lat opierałem.  I dojazdy coraz bardziej sypiącymi się ikarusami i jelczami, przesiąkniętymi zapachem mokrej gumy. „Radharc”. Znów piękna melodia do tańca. I koniec wyprawy w czasy, które bezpowrotnie przeminęły, niczym łzy w deszczu, jako rzekł Roy Batty; zatopione w muzyce niczym komar w bursztynie.

Moja ulubiona płyta Dead Can Dance i całego roku 1990.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.