Przyznam się od razu: nie jestem wielkim fanem Clive’a Nolana. Albo inaczej: cenię jego dokonania jako muzyka, jako kompozytora – już nie do końca. Czy to z Areną, czy ze Shadowland, czy z młodym Wakemanem, czy z Casino – nie da się ukryć: od strony muzycznej bywało różnie. Poniżej pewnego poziomu Clive nie zwykł schodzić – ale te płyty nie do końca porywały, nie wychodziły poza klasyczny, dość schematyczny i rzemieślniczy neoprog, nie dostarczały takich emocji jak choćby – co wymowne – płyty Pendragon. Więc kiedy dziesięć lat temu mój siwowłosy imiennik, ówczesny mój towarzysz i przewodnik muzycznych poszukiwań podsunął mi Strangers On A Train, minę miałem średnio zachwyconą. I „The Key Part 1” wylądowała na samym dole stosiku płyt do obsłuchania. A kiedy wreszcie się z nią zapoznałem, minę miałem nietęgą. Cholera, to naprawdę Nolan to napisał i wykonał?
Ktoś określił Strangers On A Train mianem kameralnego rocka progresywnego. I to określenie bardzo fajnie do tej muzyki pasuje. Mamy tu tylko trzy osoby: Clive Nolan obsługuje rzecz jasna wszelkie przyciskane, do tego udziela się od czasu do czasu w chórkach. Karl Groom dokłada od czasu do czasu partie gitarowe i basowe. Do tego Tracy Hitchings jako główna wokalistka – z tego co wiem, zdania co do jej talentu są w redakcji mocno podzielone. Mnie jej śpiew się podoba, zwłaszcza gdy nie trzyma się zbyt uparcie wysokich rejestrów. (Płytę solową nagrała bardzo taką sobie, ale to bardziej wina słabych kompozycji – autorstwa niejakiego Clive’a Nolana zresztą).
Zostawiając Clive’a w spokoju: o ile kompozytorem jest takim sobie, to obydwie części „The Key” (miały być trzy, ale na tą trzecią naczekamy się chyba dłużej niż na „Chinese Democracy”) mu wyszły. I kompozytorsko, i aranżacyjnie jest to bardzo fajnie poukładane: nie ma przesytu, przesady, zbędnych, rozmemłanych fragmentów, wszystkie elementy są na swoim miejscu, do tego sporo ładnych, naturalnie się rozwijających melodii – coś podobnie udanego udało mu się stworzyć dopiero przy okazji Caamory. Muzyka jest bardzo kameralna, czasem bliska muzyce ilustracyjnej, czasem new age, czasem ocierająca się o muzykę teatralną, czy nawet musical; często dominują po prostu urozmaicone klawiszowe pasaże, z bardzo chętnie eksponowanym fortepianem, czasem dołączają do tego jeszcze gitary. Zaś co do tekstów… Plus minus – mamy tu historię jakiejś tajemniczej nacji, bezskutecznie wypatrującej tajemniczego przybysza, który ma przynieść im wybawienie; za tego przybysza zostaje uznana pewna obca dziewczyna, która sama nie wie, co to za dziwny świat i czemu to ona ma być wybawcą. Wyprawia się ona wraz z milczącym towarzyszem w tajemniczą podróż, podczas której ma nadzieję odkryć, o co chodzi w tajemniczym proroctwie i czego wszyscy od niej oczekują – tyle udało mi się wydedukować z tekstów i tytułów kompozycji (niestety, imć Nolan nie pomyślał o wzbogaceniu tekstów piosenek o jakieś streszczenie całej fabuły, czy choćby didaskalia objaśniające szczegóły).
Zaczyna się bardzo nastrojowo: “Arrival” to piękna, podniosła pieśń, wykonana przy akompaniamencie fortepianu. „Sacrifice” zaczyna się nietypowo, spokojnie – niezbyt natarczywe, ocierające się o ambient syntezatorowe tła plus gitara elektryczna – by nagle przejść w dynamiczną pieśń, z podniosłym klawiszowym akompaniamentem (znów ten fortepian!), typowymi dla Nolana niby-symfonicznymi pasażami i wokalnymi popisami Tracy Hitchings – czy to solo, czy w duecie z Clive’em Nolanem. Do tego całość wieńczy niby-organowe solo. Fortepianowe pasaże niosą również „New World”. W „Silent Companion” Clive oprócz podniosłych elektronicznych przestrzeni proponuje dźwięki a la fletnia Pana; do tego w finale oszczędną, acz efektywną partią gitary klasycznej popisuje się Karl Groom. „Crossing The Wasteland” to znów głównie dynamiczne pasaże fortepianu umiejętnie uzupełniane przez wyeksponowaną gitarę basową; „Perchance To Dream” zgrabnie uzupełnia fortepianowe szaleństwa i delikatne partie gitary klasycznej wokalizami i elektronicznymi fanfarami. Potem następuje podniosła, osadzona na całkiem chwytliwej melodii ballada „Lightshow”. „Occam’s Tears” to przede wszystkim dramatyczny, grany w nieco perkusyjny sposób przez Nolana, klawiszowy pasaż. Ładnie po nim uspokaja łagodna, balladowa kompozycja instrumentalna „Losing A Hold On Life”. W „Duel”, niejako zgodnie z tytułem, pojedynkują się na instrumenty Nolan i Groom. Dodajmy jeszcze organowe, minorowe brzmienia i gitarowe odloty wypełniające „Healing The Rift”, niemal musicalowy duet wokalny Hitchings i Nolana – „From The Outside In” i jego niejako kontynuację – „From The Inside Out”. I jeszcze tylko finałowe „The Key”. Tylko fortepian, syntezatorowe mgiełki i śpiew. I przetworzona melodia z “Arrival”, spinająca całość klamrą.
Strangers On A Train zostali przyjęci przez progrockowy światek z pewnym dystansem – średnia ocen „The Key Part 1” na progarchives oscyluje nieco poniżej 3.0, a oceny są mocno porozstrzeliwane. Tak się złożyło, że dawno nie miałem przyjemności obcować ze Strangers (zdobycie tej płyty graniczyło z cudem, a kontakt z zapalonym progfanem z Bytomia wziął i się urwał, ot tak); wreszcie Metal Mind wznowił obie części „The Key” w wersji zremasterowanej. Powrót do tej płyty po latach sprawił mi spora przyjemność: jak się okazuje, nawet w rocku progresywnym siła czasem potrafi tkwić w prostocie. Jak dla mnie – jedno z najciekawszych wznowień tego roku.