Należę do pokolenia, które audycje radiowe nagrywało jeszcze na kasety magnetofonowe. Pierwszy raz usłyszałem Mono w Minimaxie w nocy z czwartku na piątek. Piotr Kaczkowski coś powiedział i odruchowo włączyłem „play”. Całe szczęście przedstawiono płytę po utworze, a nie przed: „Tytuł przeraźliwie długi, więc myślę, że starczy, jeśli zapamiętają państwo pierwsze dwa słowa: Walking cloud. Bo dalej jest: And deep red sky, Flag fluttered and the sun shined.” I tak odtwarzałem w kółko ten kawałek, bo nie miałem dostępu do internetu, a znajomi twierdzili, że zespół musi być zbyt niszowy, bo nie da się go ściągnąć. W końcu udało się tę płytę ściągnąć (a później nawet kupiłem) i zachwyciłem się nią.
Mimo że przecież już te frazy skądś znam. Mono niczego nowego nie odkrywa, chłoszcząc słuchacza na przemian fragmentami pianissimo-fortissimo i bardzo gęstą fakturą perkusji. Więc co takiego jest w tej płycie? To, co ona zawiera, a czego brakuje na przykład (skądinąd cenionemu przeze mnie) Dream Theater, to ładunek emocji i autentycznego wzruszenia. Każdy utwór opiera się na wdzięcznym, nostalgicznym kawałku melodii, który przez kilka-kilkanaście minut jest wałkowany, eksploatowany, na różne sposoby przerabiany. Ani razu nie słychać wokalu (na pozostałych płytach zresztą też), wszystko wyrażają za pomocą instrumentów. Słuchając tego albumu, nie należy cały czas ze złością przypominać sobie, że Mogwai i Godspeed You! Black Emperor już to wszystko wymyślili. Oni muzyki ometkowanej jako post rock nie zaserwowali w tak wzruszającym opakowaniu. Należy się zanurzyć w atmosferze tworzonej przez Mono, zwłaszcza w 16.12 i halcyon (beautiful days).