Od czasu gdy wczesną wiosną 2005r. miałem okazję zobaczyć w tym samym miejscu The Musical Box wykonujący legendarnego Baranka Genesis, jednego byłem pewien – to nie mógł być mój jedyny kontakt z tym niesamowitym zespołem. Czekałem niecierpliwie, aż zawitają ponownie w pobliże naszego kraju tym razem z jeszcze bardziej widowiskowym spektaklem Selling England By The Pond. I oto po raz drugi w moim życiu wsiadłem do wehikułu czasu cofając się do dni i wydarzeń, których jako niemowlę raczej nie mógłbym zapamiętać, nawet gdybyśmy wtedy nie mieli pecha żyć w kraju znajdującym się po niewłaściwej stronie żelaznej kurtyny.
I znów nie mogłem wyjść z podziwu nad doskonałą organizacją oraz niesamowitą karnością gromadzącej się (głównie) niemieckiej publiczności, co razem skutkowało tym, że olbrzymia hala wypełniła się wielkim tłumem bez najmniejszych przepychanek, bez jakiejkolwiek nerwowości i innych jakże przykrych, a wszechobecnych na tego typu imprezach w Polsce „atrakcji”. Czas oczekiwania na występ skracałem sobie podziwianiem „od kuchni” scenografii, co nie było trudne, ponieważ „ochrona” (młodzi, sympatyczni ludzie o normalnych sylwetkach, a nie przerośnięte misie z IQ poniżej 60) nie widziała absolutnie nic zdrożnego w tym, że ktoś chciał sobie zobaczyć jak to wszystko wygląda z tej drugiej strony.
Punktualnie o 20.00 zgasły światła, zespół w ciszy wkroczył na scenę i po raz pierwszy (i nie ostatni) przeszedł mnie dreszcz emocji, gdy w ciemnościach widziałem zarys sylwetki młodego Petera Gabriela (Denis’a Gagné) i jego niezwykłe świecące ultrafioletem oczy. Éric Savard (odpowiednik Tonego Banks’a) rozpoczął organowy wstęp do Watcher Of The Skies i nagle znalazłem się w roku 1973. Szukając na siłę argumentów przekonujących mnie, że na scenie nie występuje jednak prawdziwy Genesis a „jedynie” tribute band The Musical Box zwróciłem uwagę na to, że Denis najwyraźniej odgrywa także i pewne mimowolne, jak sądzę, ruchy i ticki Petera Gabriela, co przy odrobinie czepialstwa można było potraktować jako pewną nienaturalność. Na tym jednak katalog zastrzeżeń został wyczerpany. No może jeszcze jedna uszczypliwa uwaga: Denis nie jest już dwudziestolatkiem, więc lekki brzuszek uwypuklający czarny trykot robi nieco zabawne wrażenie, zwłaszcza, gdy porówna się go ze szczupłą sylwetką młodziutkiego Petera Gabriela. Wszystko to jednak jest całkowicie bez znaczenia, w kontekście tego, że członkowie The Musical Box osiągnęli taki poziom profesjonalizmu, że nawet zdaniem samych muzyków Genesis prześcignęli oryginał.
Wraz z ostatnimi dźwiękami Watcher Of The Skies zniknęła też kolorowa peleryna oraz skrzydła nietoperza, a Peter/Denis wygłosił swą pierwszą opowiastkę. Ku mojemu rozczarowaniu rozpoczął po niemiecku… ale szybko stwierdził, że niemieckiego nie zna, więc będzie kontynuował po angielsku. Odetchnąłem z ulgą. Wokalista w mgnieniu oka przeobraził się w Britanię (trójzębu, jakiego używał Peter jednak nie dostrzegłem) i zabrzmiały pierwsze śpiewane a capella strofy Dancing With The Moonolit Knight. Z każdą chwilą stawało się jasne, że nie tylko Peter/Denis będzie gwiazdą wieczoru… także Martin Levac jako Phil Collins skupiał na sobie wzrok publiczności. A było na co popatrzeć – tak genialnego perkusisty nie widuje się na codzień. Zresztą Trójka Martin Levac, Éric Savard oraz Sébastien Lamothe (Mike Rutherford) miała swoje pięć minut (oj chyba dłużej niż pięć) w kolejnym utworze: The Ciemna Show. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu cała druga instrumentalna część tej kompozycji zagrana została tylko przez trzech muzyków – Denis oraz François Gagnon (Steven Hackett) zeszli w tym czasie ze sceny. Umiejętności techniczne całej trójki robiły naprawdę wielkie wrażenie. Gdy zespół powrócił do pięcioosobowego składu Denis niezwykle sugestywnie zabrał się za koszenie wirtualnej trawy, a dla widowni stało się jasne, że rozpoczyna się I Know What I Like (In Your Wardrobe) – kompozycja, która podobnie jak prawie 35 lat temu poderwała wszystkich do wspólnej zabawy. Kolejny utwór poprzedzony krótką historyjką o Piątej Rzece rozpoczął Éric bezbłędnym fortepianowym intro (genialną kompozycją Tonego Banksa). Potem ten wirtuozerski popis powtórzył odgrywając bodaj najbardziej znaną partię solową Tonego. Swego kunsztu dowiódł także François Gagnon perfekcyjnie grając wspaniałe gitarowe solo Steven’a Hackett’a. Po Firth Of Fifth nadszedł długo oczekiwany przeze mnie moment… genialny The Musical Box, przed którym Denis wygłosił obowiązkową anegdotę o surrealistycznej śmierci małego Henrego podczas niefortunnego meczu krokieta z Cynthią. Doskonałe wykonanie zwieńczyła bodaj najbardziej spektakularna kreacja Petera Gabriela – Henry The Old Man. Podobnie jak przed niemal dwoma laty tak i tym razem miałem wrażenie, że w tym jednym jedynym momencie Denis jest tylko odtwórcą Petera. Mimo wielkiego aktorskiego kunsztu finał The Musical Box pozostaje jedynym fragmentem show, który bardziej oddziałuje na mnie z ekranu telewizora (ale w oryginale) niż na żywo. Nie mniej jednak był to naprawdę „mocny” punkt programu. Gdy przeżywający konwulsyjny orgazm Henry, nie przepraszam Peter…eee to jest chciałem powiedzieć Denis padł na scenę, tłum zgromadzony w sali oszalał. Takiej eksplozji entuzjazmu nie spodziewał się pewnie i sam zespół (nieprzypadkowo zwący się The Musical Box) i był to chyba jedyny moment, gdy między muzykami a publicznością nawiązała się więź zupełnie innego rodzaju niż podczas reszty koncertu. Ze sceny padło kilka całkowicie improwizowanych słów. Atmosferę uspokoił François Gagnon prezentując swój wirtuozerski kunszt w czasie wykonywania Horizons. Po tym chwilowym uspokojeniu znów rozpoczął się parateatralny spektakl na dużą skalę - The Battle Of Epping Forest, w którym Denis/Peter co chwilę zmieniał swoje wcielenia. A gdy zbir z East-Endu zniknął ze sceny emocje na sali sięgnęły zenitu, bo przecież dla wszystkich zgromadzonych było jasne, że kolejnym utworem będzie Supper’s Ready. Denis opowiedział historię Starego Michaela i rozpoczęła się zmysłowa uczta. Wreszcie miałem okazję zobaczyć na żywo to niesamowite dzieło, podziwiać perfekcyjne wykonanie, zachwycać się stale zmieniającą się (dzięki genialnie wykorzystanym projektorom) scenografią oraz docenić wszystkie kostiumy Petera/Dnisa. Żaden najlepszy nawet materiał na wideo nie jest wstanie oddać nawet ułamka wrażenia jakie wywołuje sceniczna prezentacja Supper’s Ready, a gdy zespół wykonywał Apocalypse in 9/8, gdy na scenę wkroczył Denis w kostiumie Antychrysta, gdy uruchomiono stroboskop miało się wrażenie, że wszędzie wokół dzieje się coś absolutnie nadprzyrodzonego. Spodziewanej eksplozji w chwili przeobrażania się Antychrysta w Anioła nie było (prawdopodobnie coś nie do końca się udało, bo na zdjęciach z koncertu z dnia następnego tej scenie towarzyszy spory wybuch) ale nie popsuło to efektu. Finał wyglądał nieco inaczej niż się spodziewałem, choć pewnie tylko dlatego, że materiały wideo, które znałem obarczone były klasycznymi ułomnościami i po prostu nie mogły oddać efektu oświetlania sceny i kostiumu wokalisty fluorescencyjną lampą w kształcie długiego pręta. Tłum ponownie oszalał, a zespół zszedł ze sceny. Nie na długo na szczęście… Denis zapowiedział ostatnią już niestety kompozycję: The Knife. Ileż ekspresji, ileż emocji. Genialne wykonanie, niesamowity Denis… i niespodzianka… finałową sekcję tego utworu otworzyła całkowicie nieoczekiwana eksplozja (technicy wykazali się hiper profesjonalizmem i skoro sztuczka nie udała się w Supper’s Ready znaleźli odpowiedni moment w The Knife, by jednak dać publiczności posmakować także i efektów pirotechnicznych). Strzelający do zgromadzonych ze statywu mikrofonu Denis wywołał we mnie jednoznaczne Rybne skojarzenia, no cóż jestem z tego pokolenia, które do Genesis dotarło przez Marillion. Skojarzenia jednak nie były tu istotne, w przeciwieństwie do emocji, jakie ten sceniczny happening wywoływał.
Tymczasem koncert definitywnie się zakończył. Zespół zszedł ze sceny, zapaliły się światłą. Magia się ulotniła… Ale nie do końca. Takiego występu się nie da wymazać z pamięci. Po obejrzeniu tego niesamowitego show potrafię zrozumieć lekkie rozczarowanie dawnych fanów Genesis trasą The Lamb Lies Down On Broadway, która choć magiczna nie była tak różnorodna i tak spektakularna.
Bardzo liczna publiczność równie sprawnie jak wielką salę zapełniła, tak sprawnie ją opuściła. Po koncercie miałem jeszcze okazję zamienić kilka słów z Sébastien’em, Francis’em oraz Martin’em przekonując się, że są nie tylko sprawnymi są muzykami, ale i naprawdę sympatycznymi ludźmi.
A przede mną była jeszcze cała noc, ponieważ do Berlina dotarłem pociągiem, a nocnych połączeń powrotnych niestety nie było. Wydawało mi się, że te 8 godzin do najbliższego pociągu to drobiazg. Hmmm… gdy na dworcu Ostbanhoff okazało się, że wszystko co możliwe jest już zamknięte niewiele się zastanawiając pojechałem na Hauptbanhoff. Przytłoczony ogromem i rozmachem berlińskiego „dworca głównego” bardzo się jednak rozczarowałem stwierdziwszy, że w tej przeogromnej hali także absolutnie wszystko (z toaletami włącznie) jest w nocy ZAMKNIĘTE. Latem nie byłoby problemu, ale w lutym aby nie zamarznąć przez osiem godzin musiałem spacerować wokół dworca (oczywiście wewnątrz hali). Taaak, tej nocy też długo nie zapomnę. Miałem jednak co wspominać. Koncert był wspaniały, a mój szacunek do dawnego Genesis dotąd bardzo wielki stał się od tego wieczoru ogromny. Tak jak i podziw dla profesjonalizmu, zaangażowania, wirtuozerii oraz rekonstrukcyjnej doskonałości całej ekipy The Musical Box.