Wszyscy dobrze wiedzą, że głównym mózgiem grupy był Jeff Lynne i bez niego ELO to nie ten sam zespół. Jest w tym trochę racji, ale obecny format grupy w takim składzie jest, powiedzmy, do zaakceptowania. Oczywiście „Elektrycy” żadnej nowej płyty już nie wydadzą, a na koncertach grają swoje największe przeboje, których mają sporo i które nawet mało obeznany słuchacz może śmiało rozpoznać. Bo jeśli ktoś spodziewał się czegoś nowego, jakichś nowych aranżacji czy, co więcej, utworów, to powinien raczej wczoraj pozostać w domu. Jak trafnie określił to mój znajomy: „Tu nie ma prawa być nic nowego”. Tak więc pod tym względem cel został osiągnięty. Panowie wyszli na scenę punktualnie o godzinie 19. i zagrali perfekcyjny, trwający równe półtorej godziny koncert, zakończony jednym bisem.
Z dawnego składu pozostał tylko skrzypek Mik Kaminski, zaś resztę zespołu stanowili członkowie ELO Part II: Eric Troyer (klawisze, wokal, gitara), Parthenon Huxley (gitara, wokal), Gordon Townsend (perkusja) oraz grający kiedyś w grupie Styx – Glen Burtnik (bass, wokal), który zastąpił zmarłego na początku 2009 roku Kelly’ego Groucutt’a.
Podczas wieczoru fani mogli usłyszeć m.in. takie utwory, jak: „I Can't Get It Out Of My Head”, „Mr. Blue Sky”, „Evil Woman”, niezapomniane „Ticket to the Moon”, „Xanadu”, w którym brakowało mi tylko wspaniałego głosu Olivii Newton-John. Nie zabrakło mojego ulubionego „Twilight” i „Last Train to London”. Grupa dosłownie porwała do tańca widownię oraz dziewczęta z orkiestry przy zagranym na koniec „Don’t Bring Me Down”. Szkoda, że był to jedyny tego wieczora utwór zagrany na bis. Panowie mieli bardzo dobry kontakt z publicznością, w miarę możliwości starali się mówić po polsku, a Bitnik wspominał polskie korzenie Kaminskiego. Od strony muzycznej wykazali się sporym perfekcjonizmem, ale nazwa i tyle lat scenicznego doświadczenia do czegoś zobowiązują. Był i rock’n’rollowy pazur, były też momenty spokojne, gdzie dominowały smyczki, jak we wspomnianym „I Can't Get It Out Of My Head”. Spoglądając od czasu do czasu na twarze słuchaczy (tych „na oko” w Łodzi było dwa i pół tysiąca) podczas koncertu oraz potem stojąc w kolejce do szatni i przysłuchując się rozmowom, ani jakichkolwiek objawów niezadowolenia nie widziałem, ani żadnych narzekań nie słyszałem.
Z jednej strony nie ma się co oszukiwać: tamto dawne ELO już nigdy nie wróci. Z drugiej – na szczęście pozostały świetne płyty i dobre wspomnienia. Jednak chyba nikt, kto wybrał się wczoraj do łódzkiej Areny czy na inny koncert tej trasy, nie powinien czuć się zawiedziony. Ta muzyka, te piosenki są ponadczasowe. Jedyny niedosyt jest taki, że koncert był po prostu za krótki...