Tuż przed dziewiętnastą na schodach stało dość dużo ludzi, a ochrona wpuszczała partiami – później się okazało, że chodziło o w miarę bezkolizyjną obsługę szatni. Dziesięć minut przed godziną ZERO byliśmy w środku. Sala wypełniona – może nie po brzegi, ale niewiele więcej osób by się tam zmieściło. Po prawej bar, aby opłukać gardło, zaś kawałek dalej pierwszy człowiek Stevena – sprzedawca z Delerium Records. Koszulki, czapeczka, płyty – nie tylko PT – wszystko do kupienia w iście angielskich cenach. Płyty żadnej by mi nie wcisnęli – mam je wszystkie i jeszcze kilka – po za tym 70 PLN za CD to dużo drożej niż u naszego kochanego Kosiaka. Koszulkę mam jeszcze z pierwszej trasy i przyznaję, że wzbudzała zainteresowanie. Ale to nie ja jestem tematem.
Na scenie niebieskie światła i dymy, przez głośniki sączy się coś ciemnego. Kwadrans studencki minął i równo o 19:15 na scenie pojawili się ONI. Starzy: Richard Barbieri, Colin Edwin i Steven Wilson i Nowi: Gavin Harrison, John Wesley. Niektórzy zdradzali zaskoczenie widokiem pięcioosobowego składu – ale przecież na ostatniej płycie to właśnie John był druga gitarą i drugim głosem dla Stevena. Nie jest to nowy młody muzyk – kto zna dokonania Fish’a i Marillion, ten zna również jego – on sam zaś tez nie jest pierwszy raz w Polsce. Grał już w poznańskim zamku z Wielką Rybą. Być może zostanie on na stałe – jeśli tak, na pewno zaowocuje to nowymi dźwiękami. Gavin Harrison to z kolei człowiek bardziej z epoki Richarda niż Stevena. Współgrał między innymi z takimi muzykami jak Iggy Pop ‘86, Dave Steward ’90, Richard Barbieri + Mick Karn ’94, Paul Young ’95, Lisa Stansfield ’97 i mnóstwem Włochów.
Rozpoczęli ostro – tak jak się zresztą spodziewałem. Od Blackest Eyes. Czyż można było wybrać inny utwór na początek takiego koncertu? Z pewnością nie. Publiczność od razu to podchwyciła i zrobiło się naprawdę przyjemnie. Od początku koncertu pokazali, że nikt kto przyszedł do Proximy nie będzie spał. Potem zabrzmiał jeden z moich ulubionych utworów – Parafrazując Briana Eno > Muzyka Sklepów czyli Sound Of Muzak. Bardzo mocno i jednocześnie czytelnie. Zaczęły się pojawiać chórki – a raczej duety – czyli Steven i John. Trzeba im przyznać, że ze sobą współgrają. Szybka wymiana gitary u Stevena i następuje przedstawienie John’a a zaraz po nim Gravity Eyelids. Wiadomo promocja nowej płyty, więc i nowych utworów musi być odpowiednia ilość. Na moje szczęście płytę znam od drugiego dnia po amerykańskiej premierze – nie byłem w stanie wytrzymać do premiery europejskiej (opóźnienie półroczne to wynik coraz bardziej powszechnego marketingu).
Even Less – fantastyczny utwór, który w lekko rozbudowanej formie pojawił się chwilę później przypominał fanom, że wcześniejsze płyty {w tym wypadku Stupid Dream} są warte pamiętania o nich – publiczność pamiętała i śpiewała refreny razem ze Stevenem. Znów zmiana gitar, tym razem obu i fantastycznym, lekko akustycznym wejściem rozbrzmiał Buying New Soul. Przyznaję, że wrażenia niesamowite. Zawsze uwielbiałem ten utwór – zwłaszcza w wersji z albumu Recordings. Rozmarzyliśmy się trochę Richard Barbieri kończył dawkowanie swoich dźwięków, wymiana gitar i potężne uderzenie Wedding Nails. Fenomenalny utwór, porywający swoją energią , zaś uzupełniony w improwizowane solówki lidera i perkusisty {choć krótkie} to bardzo nam podniósł ciśnienie. Powróciły wspomnienia z wcześniejszych koncertów gdy pojawił się Waiting – Phase One niestety tylko pierwsza. Odniosłem wrażenie, że nie wszyscy słuchacze znają te nagrania. Czyżby znali tylko In Absentię i Stupid Dream? Jest to prawdopodobne – cos mi w klimacie tego koncertu nie pasowało. Zbyt wielka różnica w stosunku do wcześniejszej trasy, która ‘zaliczyłem’ w Krakowie. Może to wina miejsca, może wina ludzi – nie wiem. Colin Edwin w Hatesong i Richard Barbieri w Russia On Ice połączonych ze sobą dali popis swoich umiejętności. Obaj potrafią w odpowiednim klimacie rozpoczynać utwory. W tym drugim Gavin udowodnił, że jest dobrym bębniarzem i co najważniejsze, że zna dorobek grupy.
Uspokojenie i zadumę przyniósł Heartattack In A LayBay ta smutna ballada bardzo pasuje do przesłania Stevena, które to prawie na każdym koncercie mam miejsce: ‘Jeśli mnie znacie, wiecie, że zawsze najważniejsze są dla mnie utwory poważne, czasem wręcz smutne, a prawie zawsze psychodeliczne. Ci którzy o tym wiedzą nigdy się nie zawiodą.’ Ja się nie zawiodłem i muszę przyznać, że większość również nie. Po tym psychicznym odpoczynku zespół wymienił gitary – Steven, John i Colin i zabrzmiał Strip The Soul. Mocne, psychodeliczne zagranie, ciężko metalowo i dogłębnie wibrujący bas i dudniące bębny. STRIP THE SOUL, KILL THEM ALL i prawie się to im udało. Po czym Steven w imieniu zespołu pożegnał nas wszystkich i znikli.
Po kilku minutach powrócili by zagrać Shesmovedon. To pierwszy bisowy utwór, zaś drugim wywołali efekt jakiego jeszcze nie doświadczyłem. Dark Matter słyszałem ostatni raz podczas ich pierwszego koncertu w Polsce w 1996 roku w Krakowie. Dla mnie chyba najlepszy utwór w dorobku, zaś Signify uważam od lat za najlepszy album. Co dziwne – publiczność w większości milczała – co oznaczać może, że widzowie i słuchacze niezbyt dobrze znają wcześniejsze nagrania? Steven zakończył stwierdzeniem, że być może pojawią się jesienią i zeszli ze sceny po raz drugi. Po owacjach i krzykach "Por-cu-pine, Por-cu-pine" wyszli by zagrać ostatni utwór - Był to Trains. SIXTY TONS ANGEL FALLS TO THE EARTH…SCARS IN THE COUNTRY, THE SUMMER AND HER.
W podsumowaniu. Dobry koncert. Brak oczekiwanego Voyage 34 Phase one lub Radioactive Toy wytłumaczyć można brakiem spójności tych utworów z koncepcją muzyczną koncertu. Doskonałe zgranie muzyków, przyjemność na twarzy Colina - gdy widział reakcje publiczności. Steven jak zawsze na boso – tym razem na dywanie – podłoga w Proximie nie była zbyt gorąca. Gavin doskonale radzący sobie z twórczością i jakby trochę nieobecny Richard. Czego brakowało: Tinto Brass, Stop Swimming czy Signify które na pewno by pasowały do całości, a na koncertach brzmią fantastycznie. Nie było też bardzo popularnego ostatnimi koncertami Voyage 34 – ale on nie pasowałby zupełnie... jest taki floyd’owski. I moim zdaniem na zakończenie, biorąc pod uwagę, że Steven miał pięknie brzmiącą gitarę akustyczną i tradycyjnie gołe stopy, najlepszym utworem byłby akustyczny Nine Cats. Poczekajmy na następna serię... jesienią. Do zobaczenia w Krakowie.