ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 19.04 - Gdańsk
- 20.04 - Chorzów
- 26.04 - Ostrów Wielkopolski
- 27.04 - Wrocław
- 28.04 - Poznań
- 04.05 - Lublin
- 10.05 - Łódź
- 11.05 - Warszawa
- 17.05 - Gorzów
- 18.05 - Szczecin
- 19.05 - Bydgoszcz
- 20.04 - Bielsko Biała
- 21.04 - Radom
- 22.04 - Kielce
- 20.04 - Lipno
- 20.04 - Gomunice
- 25.04 - Bielsko-Biała
- 20.04 - Sosnowiec
- 24.04 - Warszawa
- 25.04 - Kraków
- 25.04 - Poznań
- 26.04 - Szczecin
- 27.04 - Koszalin
- 28.04 - Gdynia
- 10.05 - Piekary Śląskie
- 11.05 - Kraków
- 12.05 - Lublin
- 26.04 - GDAŃSK
- 07.05 - Chorzów
- 08.05 - Siemianowice Śląskie
- 09.05 - Siemianowice Śląskie
- 17.05 - Wrocław
- 19.05 - Katowice
- 20.05 - Ostrava
- 21.05 - Warszawa
- 22.05 - Kraków
- 25.05 - Łódź
- 25.05 - Zabrze
- 26.05 - Zabrze
- 13.07 - Katowice
 

koncerty

05.03.2012

Epifania przy Św. Tomasza 11, czyli Tony MacAlpine w krakowskim Jaszczurze

Epifania przy Św. Tomasza 11, czyli Tony MacAlpine w krakowskim Jaszczurze
W miniony piątek 2. marca odbył się koncert w krakowskim klubie Lizard King, potocznie znanym jako „Jaszczur”, a biorącym swe miano od poematu „poety wyklętego”, Jima Morrisona, "Celebration of the Lizard", który w ponad czternastominutowej wersji pojawił się na pierwszym koncertowym wydawnictwie The Doors, Absolutely Live z ’70 roku.

Zatem w tymże Jaszczurze w Krakowie wystąpił w dzień ukrzyżowania Pańskiego Tony MacAlpine, wirtuoz gitary neoklasycznej i progresywnej, znaczy się gitarzysta wybitny. Jakiż więc mógł być koncert dany przez takiego człowieka, istnego gitarowego herosa, skoro już w tytule niniejszego tekstu autor posłużył się wyrazem „epifania”, co z grecka tłumaczy się jako „ukazanie” czy „objawienie się”? Ha, no jaki? Jasna sprawa, że fenomenalny.
 

Zanim jednak do rozpoczęcia wieczoru doszło, organizatorzy przetrzymali przybyłych na godzinę 18. entuzjastów gitarowego grania blisko 40 minut przed klubem, co, zdaje się, mogło mieć związek z kłopotami aprowizacyjnymi. Jakimi? Ano, jak mniemam, piwo na czas nie dojechało, choć tego dnia w Krakowie wcale wielkich korków nie było, przynajmniej nie były one takie, jak bywają zazwyczaj w przedweekendowe piątkowe popołudnie w skrytym pośród smolistego oddechu nie tylko wawelskiego smoka Grodzie Kraka. Zaraz jednak po dostarczeniu wielkich beczek piwa doszło do sakramentalnego „otwarcia bram”, choć w przypadku krakowskiej filii Lizard Kinga powinno mówić się raczej o uchyleniu drzwi, które sam miałem przyjemność z przyrodzoną sobie grzecznością podtrzymywać, aby nie strzeliły tej lub owej w buzię, a tego i tamtego – w gębę. Warto jednak było czekać i słabowite swoje ramię dla dobra innych nadwyrężać.

Aczkolwiek po trosze wygląda niczym smocze leże, jakaś jaszczurza jaskinia, ma jednak Lizard King to do siebie, że każdy z miejsca czuje się w nim jak wygrzewająca się na kamieniu zwinka lub jak ryba w wodzie, nawet człek tak unikający wszelakich klubów, jak ja, równie nie znoszący życia klubowego i pustosłownej paplaniny, jak ognia i wody święconej. Wnętrze tam bowiem i przyjemne, i czyste, skąpane w stonowanym świetle, zasobne w niewielkie zaułki i prędko kończące się korytarzyki oraz usytuowane po jednej stronie ustronne galeryjki, w moc siedzisk i siedzonek, stołów, stolików i stoliczków. Innymi słowy – miło czas się tam przepędza, atmosfera klubu bowiem i swobodną, i familiarną jest. Jako osoba lubiąca podpierać ściany oparłem się przeto o jedną, może nie najwygodniejszą, za to umożliwiającą dogodne obserwowanie tego, co wydarzać się miało na scenie.

 

Daniel Piquê

Była punkt 19., kiedy na scenę dziarsko wkroczył Daniel Piquê, 22-letni Brazylijczyk, niezwykle utalentowany gitarzysta, mający za sobą już współpracę między innymi z Mikiem Manginim, Billy’m Sheehanem i Timo Tolkkim oraz płytę Boo!. Występ jego niestety nie należał do udanych, by nie rzec, że był cienki. Dlaczego? No cóż, Piquê dwoił się i troił, ba nawet czworzył, gorliwie przy tym pracując twarzą, tak że bez dwóch zdań grał świetnie, szkopuł jednak w tym, że wystąpił samopas z towarzyszeniem jedynie puszczonego z playbacku podkładu, co niestety nie mogło wywrzeć pozytywnego wrażenia u odbiorców. Pewne jest, że warto mieć na oku tego sympatycznego młodzieńca, którego ścieżkę rozwoju będzie można śledzić polubiwszy jego profil na Facebooku, do którego odwiedzenia zgromadzonych zaprosił, toteż i ja w jego imieniu zapraszam, tym bardziej, że – jak zauważyłem – kilka fotek z piątkowego występu Piquê’a w Lizard Kingu już można tam obejrzeć.

 

Disperse

Następnie wkroczył na scenę zespół Disperse, jedna z powstałych w ostatnich latach nadziei polskiego rocka i metalu (około)progresywnego. Ta przeworsko-biłgorajska grupa doceniona została już przed kilkoma laty przez królujących w ostatnim czasie na polskiej scenie progresywnej muzyków z Riverside. Ci zaprosili bowiem chłopaków do wspólnego koncertowania wtedy, gdy promowali swój wydany w 2009 roku album Anno Domini High Definition, skądinąd nader przeze mnie lubiany. Wracając jednak do Disperse, grupę tworzy czterech uzdolnionych młodzieniaszków, zatem, że wymienię ich w kolejności alfabetycznej: wokalista i klawiszowiec Rafał Biernacki, basista Marcin Kicyk, perkusista Przemysław Nycz oraz gitarzysta Jakub Żytecki, ostatni ze wspomnianych przerastający kolegów tak wzrostem, jak i talentem, którego – zaznaczmy – żadnemu z nich odmówić nie sposób. To jednak właśnie 19-letni Żytecki jest skarbem tego obiecującego zespołu, gdyż pomimo młodego wieku już wymiata na gitarze aż miło, nie dziwi więc, że organizator koncertu Michał Kubicki, po gospodarsku każdorazowo zapowiadający wstępujących na scenę, to na niego polecił zwrócić zebranym w Jaszczurze szczególną uwagę, wydaje się też, że to właśnie po usłyszeniu gry Żyteckiego sam Tony MacAlpine zaprosił Disperse do wystąpienia przed nim w krakowskim Jaszczurze. Panowie dali występ dobry, a po koncercie kto chciał, ten mógł zamienić z nimi słowo, oni zaś, bez gwiazdorskiego zadęcia, a ze skromnością, z chęcią rozdawali autografy i rozmawiali ze świeżo zdobytym zastępem oddanych fanów. Sam pewnie kupiłbym sobie ich płytę i wziął autograf, gdyby nie to, że, po pierwsze, jak na złość, akurat dzień wcześniej upłynął termin ważności mojej karty kredytowej, co spostrzegłem tuż przed koncertem i przez to nie miałem za wiele grosza przy ciele, no bo przecież nie przy wysublimowanej duszy, a po drugie – nigdy nie biorę niczyich autografów, jakoś nie przywiązując szczególnej wagi do składanych przez ludzi podpisów.

 

Agent Cooper

Trzeci na scenę wtargnęli ultraprzebojowi, megaodjazdowi superodlotowcy z wykonującego southern prog rock bandu Agent Cooper rodem z amerykańskiej Atlanty. Pomimo że Disperse grało wcale dobrze, to Amerykanie zagrali jeszcze lepiej, dysponując, jak mogłoby się zdawać, niewyczerpanymi pokładami energii i dobrego humoru, którym przez cały swój występ wprost tryskali, śmiało i przekornie dokazując, to nawzajem sobie dokuczając, to zagadując do widowni. Trzeba przy tym stwierdzić, że ogromnie mili i sympatyczni, do tego bardzo swobodnie czujący się na estradzie i nader profesjonalni Amerykanie, czyli wokalista i (akustyczny) gitarzysta Doug Busbee, keyboardzista Eric Frampton, basista Sean Nelson, gitarzysta Mike Martin i jeszcze milszy i sympatyczniejszy od pozostałych perkusista Ganesh Giri Jaya, że wszyscy oni dysponują sporą sprawnością techniczną, stąd utwory, które w wersji studyjnej na moje ucho wcale nie brzmią jakoś wielce porywająco (jak Tornado Dreams, Mother czy Power), na żywo wypadły wybornie. A czegóż to oni wszyscy nie wyprawiali na scenie?! Zwłaszcza operujący niesamowicie silnym głosem Busbee, który swoim krzykiem i śpiewem potrafił zagłuszyć kolegów, chociaż podczas całego wieczoru nagłośnienie było wprost rewelacyjne. Raz po raz zresztą im dokuczał, co chwila przegadując się to z basistą, to z klawiszowcem, to z gitarzystą, to znowuż z perkusistą, a każdy z nich podczas całego występu niejedną miażdżącą dał solówkę. Wszyscy jednak sprawili się świetnie, a muzyka Agent Cooper, taka mieszanina Deep Purple, Rage Against the Machine, Clawfingera i innych, naprawdę daje przysłowiowego kopa. Świetny był ten ich gig, a jedyne, czego brakowało, to kawy i donutów agenta Coopera z Miasteczka Twin Peaks Davida Lyncha, skąd zapewne wzięło się miano grupy. Tak, muzycy woleli wodę i piwo, po które może szczególnie często sięgał niezmordowany wokalista, kiedy za dużo nachapał się, biedaczysko, strutego krakowskiego powietrza. Wspomnę jeszcze tylko, że Busbee ma niezwykle rozbudowaną mimikę, stąd spokojnie mógłby iść w konkury z Jimem Carrey’em.

Potem wypadło chwilę poczekać na gwiazdę wieczoru. Wówczas z głośników płynęło to, co każdy fan rocka lubi najbardziej, Space Truckin’ Deep Purple, Heartbreaker Led Zeppelin, Sunshine of Your Love Cream i inne. W tym czasie przemiły Ganesh Giri Jaya, stojąc przy schodach i duldając piwo, ręczną latarką oświetlał, dobra dusza, udającym się do toalety ludziom stopnie, aby krzywdy jakowej w panującym tamże mroku sobie nie uczynili.

 

Tony MacAlpine

Około 22. za imponującym zestawem perkusyjnym zasiadł Aquiles Priester, zaczął zręcznie a żwawo bębnić i po chwili pojawili się pozostali członkowie supergrupy Tony’ego MacAlpine’a, specjalnie przezeń utworzonej na trwające właśnie światowe tournée Dream Mechanism Tour. Dosłownie z marszu dopiero co ukazujący się na scenie pozostali muzycy, kolejno gitarzystka Nili Brosh, basista Bjorn Englen oraz sam Tony MacAlpine ryknęli arcytechniczie dobywanym i takoż brzmiącym dźwiękiem, co na widowni wywarło wrażenie piorunujące. Przyjdzie w miejscu tym podkreślić, że każda z wymienionych postaci to w pełni ukształtowany muzyk, by wręcz nie rzec - osobowość muzyczna z prawdziwego zdarzenia.

Ledwie 22-letnia Nili Brosh, urodzona w Izraelu, dorastająca w USA, dla której odwieczną inspirację stanowi starszy brat, gitarzysta Ethan Brosh, już od 19. roku życia daje lekcje podczas letnich warsztatów organizowanych przez sławetną Berklee College of Music, ma na koncie współpracę z różnymi bandami, ponadto przed dwoma laty ogłosiła ciepło przyjęty przez krytykę debiutancki album solowy, Through the Looking Glass, wchodzi też w skład wykonującego wysoce techniczną i progresywną muzykę bandu Seven the Hardway, do którego członków zalicza się i MacAlpine. W trakcie koncertu, ubrana w skórzane kozaki i falbaniastą czarną kiecusię, z opadającymi puklami brunatnych włosów prezentowała się uroczo, nie to jednak jest najistotniejsze, ale to, jak grała – wybornie, a sam mistrz MacAlpine nieraz ku obopólnej radości urządzał sobie z nią rywalizację i dawał jej pograć pierwszorzędne solówki.

Natomiast Szwed Bjorn Englen w zasadzie żadnych rekomendacji nie potrzebuje, jeśli wymieni się jedną zaledwie osobę, z którą w ciągu swojej dotychczasowej kariery współpracował – Yngwie Malmsteen. Poza tym często udziela się on jako muzyk sesyjny i w tym względzie dotychczas może poszczycić się współpracą z takimi tuzami, jak na przykład Ozzy Osbourne, Deep Purple, Rainbow, Elton John, Judas Priest, Steve Vai czy Dream Theater. W trakcie koncertu Englen, ze starannie poprowadzoną linią wąsa i pieczołowicie przystrzyżoną bródką, przybierał groźne pozy i takież miny, z chęcią nawiązywał kontakt z publicznością i przybyłymi fotografami, dla których niewątpliwie stanowił wdzięczny obiekt zainteresowania.

Aquiles Priester to znany ze współpracy z kapelami Angra i Hangar perkusista z Brazylii, który stał się lepiej rozpoznawalny po tym, jak Dream Theater zorganizowało po odejściu Mike’a Portnoy’a casting na nowego perkusistę. Dobrze pamiętam, że obejrzawszy dokument z tamtych przesłuchań uznałem, iż Priester wypadł w nich spośród wszystkich konkurentów najsłabiej. Nie wiem, czy był to wtedy rezultat stresu, słabego zapoznania się i ogrania z materiałem, czy po prostu miał Priester „zły” dzień, albowiem w ostatni piątek tak dosalał, jak nie dosalali w ubiegłym roku podczas koncertów w Katowicach i Krakowie ani Mike Mangini z Dream Theater, ani Marco Minnemann ze Stevenem Wilsonem, którzy w czasie wspomnianego castingu wypadli przecież o niebo lepiej. A trzeba przy tym zauważyć, że miał tym razem Priester partie nader karkołomne i zawiłe do odegrania. I poradził sobie wspaniale, zaś jego popisowa kilkuminutowa solówka w niczym nie ustępowała tej, jaką w lipcu zeszłego roku dał Mangini w Spodku. Naprawdę, pełen szacunek, facet jest prześwietnym instrumentalistą.

Tony MacAlpine, urodzony tego samego dnia (ale nie roku), co Michael Jackson, choć był gwiazdą wieczoru, bynajmniej na estradzie nie gwiazdorzył, po prostu po mistrzowsku wykonywał swoją robotę, jak zresztą zawsze – kto zna i lubi choćby Planet X ten rozumie, o co chodzi. Warto nadmienić, że czystą przyjemnością jest podziwiać, jak ten człowiek dosłownie zlewa się w jedno z dzierżonym przez siebie instrumentem, grając na nim przeważnie z zamkniętymi oczyma, tak że trudno byłoby nawet stwierdzić, że „gra jak z nut” – nie, MacAlpine gra wprost z duszy. To tak, jakby John Petrucci przez cały koncert Dream Theater wykonywał jedno gigantyczne a nieziemsko powikłane solo. Czysta perfekcja, kosmiczne granie, absolutnie pochłaniający słuchacza strumień świadomości muzycznej. MacAlpine zręcznie dobrał repertuar, toteż pojawiały się kompozycje z jego solowej pierwszej (Edge of Insanity), jak i z ostatniej płyty (Tony MacAlpine), czyli dla każdego coś miłego. Nie tylko jest on wirtuozem gitary, ale również prześwietnym pianistą, od fortepianu bowiem rozpoczynał swą przygodę z muzyką w wieku lat pięciu, by pochwycić za gitarę dopiero mając lat dwanaście. Grał więc nieraz i na stojącym z boku keyboardzie jak na pianinie, a uderzał w klawisze tak szlachetnie i ujmująco, szarpiąc co czulszą strunę w duszy słuchacza, że bynajmniej nie dziwi, iż to (arcy)dzieło Fryderyka Chopina wymienia jako jedną ze swoich głównych inspiracji muzycznych.

Koncert supergrupy MacAlpine’a trwał nieco ponad godzinę. Bez wątpienia jednak było to wystarczająco długo, gdyż wykonane przez zespół utwory złożyły się na muzykę tak intensywną, że aż słuchacza po trosze niszczącą, lecz tą mocą nie unicestwiającą, lecz zapładniającą ducha i wyobraźnię, odciskającą w pamięci niezatarte wspomnienie. W trakcie samego występu wirtuoz, występujący to z czarną baseballówką, to bez niej, pochwycił raz za mikrofon, aby przedstawić publiczności towarzyszących mu instrumentalistów. Potem za ten sam mikrofon chwycił Englen, zapraszając na spotkanie po koncercie, albowiem muzycy podpisywali płyty i koszulki, na co ja jednak – z wymienionych powyżej powodów – nie skusiłem się. Wracałem więc samotnie do domu przepełniony wielkim graniem i doskonałą muzyką, trawiąc w sobie cały wieczór i zastanawiając się, jakby ugryźć i przekazać czytelnikowi relację z tego jakże kosmicznego koncertu, istnej epifanii, której świadkiem byłem dnia 2. marca 2012 roku przy ulicy Świętego Tomasza 11a w Krakowie.

 

Zdjęcia:

Od lewej: Nili Brosh, Tony MacAlpine, Bjorn Englen (foto K. Niweliński). Tony MacAlpine (foto K. Niweliński) Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Nili Brosh (foto Krzysztof Niweliński) Nili Brosh (foto Krzysztof Niweliński) Bjorn Englen (foto Krzysztof Niweliński) Aquiles Priester (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine i Bjorn Englen (foto Krzysztof Niweliński) Nili Brosh i Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine i Bjorn Englen (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine, w tle Aquiles Priester (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Bjorn Englen (foto Krzysztof Niweliński) Bjorn Englen (foto Krzysztof Niweliński) Bjorn Englen (foto Krzysztof Niweliński) Bjorn Englen (foto Krzysztof Niweliński) Bjorn Englen (foto Krzysztof Niweliński) Bjorn Englen (foto Krzysztof Niweliński) Bjorn Englen (foto Krzysztof Niweliński) Nili Brosh (foto Krzysztof Niweliński) Nili Brosh (foto Krzysztof Niweliński) Nili Brosh (foto Krzysztof Niweliński) Nili Brosh (foto Krzysztof Niweliński) Nili Brosh (foto Krzysztof Niweliński) Aquiles Priester (foto Krzysztof Niweliński) Aquiles Priester (foto Krzysztof Niweliński) Aquiles Priester (foto Krzysztof Niweliński) Aquiles Priester (foto Krzysztof Niweliński) Aquiles Priester (foto Krzysztof Niweliński) Od lewej: Nili Brosh, Tony MacAlpine, Bjorn Englen (foto Krzysztof Niweliński) Nili Brosh, z tyłu Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Nili Brosh i Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine i Bjorn Englen (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Tony MacAlpine (foto Krzysztof Niweliński) Bjorn Englen (foto Krzysztof Niweliński) Bjorn Englen (foto Krzysztof Niweliński) Aquiles Priester (foto Krzysztof Niweliński) Aquiles Priester (foto Krzysztof Niweliński) Aquiles Priester (foto Krzysztof Niweliński) Aquiles Priester (foto Krzysztof Niweliński) Od lewej: Nili Brosh, Tony MacAlpine, Bjorn Englen. W tle Aquiles Priester (foto Krzysztof Niweliński)
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.