Oprawa jak i lista utworów były identyczne, a wszystko odbywało się zgodnie z ustalonym wcześniej planem, przepraszam – scenariuszem. Zresztą nie wiem czy w przypadku tej trasy słowo „koncert” jest adekwatne? Bardziej pasuje określenie tego mianem – wspaniałego – spektaklu. Piękna oprawa wizualna, gra świateł i naprawdę porządne nagłośnienie Hali Wisły. Koncert podobno był w dźwięku surround 5.1. (ja bym raczej powiedział 4.0), ale brzmiało to dobrze – brawo dla ekipy od nagłośnienia. Nie był to mój pierwszy koncert, na jakim byłem w tym obiekcie, ale bez wątpienia od strony technicznej był najlepszy – dotyczy to także dźwięku.
Mistrz ceremonii zorganizował zupełnie nowy, bardzo dobry, perfekcyjnie brzmiący i przede wszystkim zgrany zespół w składzie: Marco Minnemann zasiadający za perkusją, charakterystyczny Nick Beggs grający na gitarze basowej i chapman sticku, Adam Holzman (wcześniej zapowiadany Gary Husband nie przyjechał z podowu problemów rodzinnych) na klawiszach, Theo Travis, który tego wieczoru dzierżył w dłoniach saksofony, flet, klarnet oraz od czasu do czasu grał na klawiszach; i pochodzącym z Pakistanu gitarzyście Azizie Ibrahimie. Steven Wilson tradycyjnie grał na gitarach, klawiszach, sterował elektroniką, śpiewał (w chórkach wspomagał go Beggs) i wszystkim „dyrygował”. Nie ma co ukrywać, że Wilson to pracoholik, perfekcjonista, artysta dbający o każdy szczegół itd., ale jak obserwowałem go podczas piątkowego wieczoru – z tym składem czuje się jak prawdziwy lider, muzyk i... kompozytor w jednym. Z jednej strony pewny siebie, z drugiej zaś bardzo przejęty tym jak wypadnie koncert. Przez całą powrotną drogę do Łodzi nie mogłem wyprzeć z głowy porównania Wilsona do jednego z moich (paradoksalnie jego także) ulubionych artystów – Franka Zappy. Oczywiście nie jest to żaden zarzut, wręcz przeciwnie, nie chodzi mi tutaj również o porównania stricte muzyczne.
Wchodzącą na salę publiczność witała scena, zasłonięta półprzezroczystą tkaniną, na której wyświetlane były „ruchome plansze” znane z blu-ray Grace for Drowning. Przez głośniki sączył się mroczny ambient, który może być zwiastunem kolejnego albumu Bass Communion. Ponieważ tego samego dnia w Krakowie odbywał się koncert Szwedów z Pain of Salvation, Steven Wilson wraz ze swoją grupą pojawił się na scenie punktualnie o 20:30. Zaczęło się zaskakująco od „No Twilight Within the Courts of the Sun” z Insurgentes. Potem zagrali utwory z nowej płyty, kolejno: mroczny i inspirowany Kolekcjonerem „Index”, przepiękne i delikatne „Deform to Form a Star” i „Secretarian”, przy którym wreszcie opadła na podłogę półprzezroczysta kurtyna. Z nowej płyty pojawiło się jeszcze „Remainder the Black Dog”, następnie Wilson powrócił do kompozycji ze swojej pierwszej płyty – m.in. „Harmony Korine”, „Abandoner” i mojego ulubionego „Veneno Para Las Hadas”, które nie ukrywam było dla mnie największą niespodzianką wieczoru; nie spodziewałem się, że kiedykolwiek usłyszę ten utwór na żywo. Na zakończenie ceremonii Steven wybrał monumentalny, niesamowity i zapierający dech w piersiach „Raider II”. Ten wielowarstwowy i zarazem wielogatunkowy utwór, który trwa ponad dwadzieścia minut okazał się najlepszym możliwym zakończeniem. Jak pięknie skomentowała to moja znajoma, która uczestniczyła w spektaklu w Poznaniu – po takim utworze już nic nie było ważne, nawet bis nie był potrzebny. Koncertowe wykonanie „Raider II” po prostu wbiło mnie w podłogę. Panowie się ukłonili i zniknęli ze sceny. Po jakiś czterech minutach zespół ponownie wkroczył na scenę, za nimi na końcu ubrany w „znajomą” maskę przeciwgazową Wilson i wykonali (niestety jedyny) bis w postaci narastającego i bardzo głośnego „Get All You Deserve”. Na zakończenie pojawiły się napisy, został przedstawiony zespół i ostatecznie na ekranie ulokowanym za sceną pojawił się napis „Thank you and good night!”.
Na koniec jeszcze słowo o oprawie koncertu. Rewelacyjne filmy i grafiki Lasse Hoile to mistrzostwo świata samo w sobie. Zresztą on sam, wszystkiego dogląda podczas tej trasy. Oba koncert przygotowane były i zagrane z dużym rozmachem. Koncert w Poznaniu był przede wszystkim bardziej kameralny, jeśli chodzi o ilość osób na widowni (raz, że mniejsza sala, dwa – termin koncertu w Poznaniu został „dołożony” później).
Był to naprawdę niezapomniany i magiczny wieczór. Jeden artysta i aż tyle emocji. Wspaniale było ponownie zobaczyć Stevena – co więcej z takim repertuarem. Cieszę się, że cały czas trwa przy swoim, zawsze idzie o krok dalej. Zastanawiam się tylko nad jednym – z każdą płytą stawia sobie coraz wyżej poprzeczkę. Teraz postawił ją tak wysoko, że ciężko będzie ją przeskoczyć, ale jestem pewien, że w przeciągu najbliższych lat to mu się uda. Jeśli nie kolejną płytą Porcupine Tree, to swoim trzecim solowym Dziełem. Thank you Steven and see you next time!
Set-lista:
No Twilight Within the Courts of the Sun
Index
Deform to Form a Star
Sectarian
Postcard
Remainder the Black Dog
Harmony Korine
Abandoner
Like Dust I Have Cleared From My Eye
No Part of Me
Veneno Para Las Hadas
Raider II
bis:
Get All You Deserve
Zdjęcia z Hali Wisły autorstwa Lasse Hoile, dzięki uprzejmości autora.