ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 28.03 - Warszawa
- 05.04 - Katowice
- 06.04 - Łódź
- 06.04 - Gdynia
- 11.04 - KRAKÓW
- 12.04 - ŁÓDŹ
- 26.04 - GDAŃSK
- 12.04 - Kraków
- 13.04 - Ostrowiec Świętokrzyski
- 19.04 - Gdańsk
- 20.04 - Chorzów
- 26.04 - Ostrów Wielkopolski
- 27.04 - Wrocław
- 28.04 - Poznań
- 04.05 - Lublin
- 12.04 - Olsztyn
- 13.04 - Bydgoszcz
- 12.04 - Kraków
- 20.04 - Bielsko Biała
- 21.04 - Radom
- 22.04 - Kielce
- 13.04 - Warszawa
- 14.04 - Białystok
- 25.04 - Poznań
- 26.04 - Szczecin
- 27.04 - Koszalin
- 28.04 - Gdynia
- 14.04 - Warszawa
- 16.04 - Gdańsk
- 17.04 - Kraków
- 14.04 - Radzionków
- 20.04 - Gomunice
- 25.04 - Bielsko-Biała
- 18.04 - Rzeszów
- 20.04 - Lipno
- 24.04 - Warszawa
- 25.04 - Kraków
- 07.05 - Chorzów
- 08.05 - Siemianowice Śląskie
- 09.05 - Siemianowice Śląskie
 

koncerty

03.10.2009

DREAM THEATER, OPETH, BIGELF, UNEXPECT - Progressive Nation 2009, Bydgoszcz, Łuczniczka, 30.09.2009, godz. 18.30

Objazdowy cyrk Mike’a Portnoya pod nazwą "Progressive Nation" wreszcie zajechał do Europy i od razu, w pierwszej jego odsłonie, pojawił się w Polsce. Ci, którzy postanowili zobaczyć na własne oczy to niezwykłe przedsięwzięcie, z pewnością nie żałowali.

Nie ma co ukrywać – impreza się udała. I to pod każdym względem. Artystycznym i organizacyjnym. Mnóstwo fanów, świetna hala, pełna kultura, sprawny – jakby z zegarkiem w ręku – przebieg i ogromnie dużo nietuzinkowej, zagranej na wysokim poziomie muzy.

A zaczął ten cały ambaras kanadyjski Unexpect. Dokładnie o 18. 30 wyszedł na scenę i przyłożył całkiem intrygująco. Ich muzyka to konglomerat przynajmniej kilkunastu muzycznych szuflad z black, death, heavy i prog metalem, jazzem, noisem, gotykiem oraz muzyką klasyczną (kilkanaście innych inspiracji pewnie pominąłem). Trudno było przejść obojętnie obok ich występu. Przyciągali już wizualnie. Gotycka, czarnowłosa piękność Leïlindel oprócz śpiewu zgrabnie machała piórami i przykuwała uwagę męskiej części fanów. Nie odstawał od niej ChaotH - w długiej sukni, z dredami, wymiatał na swoim 9 – strunowym basie bardzo ekspresyjnie. Pozostałych pięciu muzyków (tak, tak – Unexpect jest septetem i robi na scenie niezły chaos), może poza spokojnym klawiszowcem o ksywce ExoD, też odstawało od standardowej, rockowej normy. Jednym słowem – było eklektycznie pod każdym względem. Pozostaje tylko pytanie, czy w tym szaleństwie jest metoda!? Jak dla mnie było w tym sporo przerostu formy nad treścią. Myślę, że ich przekombinowane kompozycje, bez „scenicznych” atrakcji, sporo by straciły. Na szczęście artyści nie zdążyli sobą znużyć zebranych. Równiutko po 30 minutach zeszli ze sceny, żegnani bardzo ciepłymi brawami

Po kwadransie zainstalował się na scenie – znany już poszukiwaczom dobrego rocka - amerykański Bigelf. Natychmiast zmienił się muzyczny klimat, który przeniósł zebranych w głębokie lata siedemdziesiąte. Od pierwszego zagranego numeru, „The Evils Of Rock & Roll” zaczęły królować hard rock i psychodeliczny odlot. Wystarczyło zresztą spojrzeć na guru formacji - Damona Foxa, jego charakterystyczny cylinder oraz… figurkę Mistrza Yody stojącą na jego klawiszowym instrumentarium (patrz zdjęcie). Sceniczne stare graty oraz powierzchowność Ace’a Marka i Duffy’iego Snowhilla absolutnie przypominały te najpiękniejsze dla rocka, bardzo odległe już czasy. Zagrali w sumie pięć numerów, kończąc „Money Machine”. Miłym zaskoczeniem było pojawienie się na scenie, dokładnie w połowie ich występu, samego Mike’a Portnoya, który zrazu pobrzdąkał na talerzach, poskakał, by wreszcie podmienić za zestawem Frotha. I podobnie jak w przypadku Unexpect, szczelnie zagospodarowane pół godziny, zostało nagrodzone gorącymi owacjami.

Dwadzieścia minut później zaczął się występ, na który czekali już niemalże wszyscy. Trybuny i płyta jakby zagęściły się bardziej, bo na przestronnej scenie „Łuczniczki” zameldował się mający u nas kultowy status, szwedzki Opeth. I natychmiast na scenie zrobiło się zupełnie inaczej. Po prostu normalnie… Bez szopek, przebieranek, całego tego blichtru. Skromnie, wręcz ascetycznie. Pozostali bowiem tylko muzycy i ich dźwięki. Na tle dominującej czerni, bez szarżujących świateł, wprawili wszystkich w godzinny trans. Zaczęli delikatnie od „Windowpane” z „Damnation”, później jednak urzekali, jak to zwykle, połączeniem ciężaru masywnych gitar z niezwykłą, głęboką nostalgią. Z najnowszego albumu „Watershead” zaserwowali „The Lotus Eater” i „Hex Omega’. A między nimi pojawiły się: magiczny „Deliverance”, „Reverie/Harlequin Forest” z „Ghost Reveries” oraz najbardziej zaskakujący tego wieczoru „April Ethereal”. Mistrz ceremonii – Michael Akerfeldt – wylewny raczej nie był ale i tak raził swoim spokojem, growlem i charyzmą. Piękny występ.

No i wreszcie przyszedł czas na tych… najważniejszych. Dream Theater. Uderzyli ze zdwojoną mocą. Natychmiast dało się wyczuć troszkę wyżej ustawione pokrętełka głośności (stojąc w fosie autentycznie miałem problem z utrzymaniem aparatu bez jakichkolwiek drgań!). I nie zawiedli, choć zagrali zupełnie inny koncert od wszystkich tych, które pokazali do tej pory w naszym kraju. Przede wszystkim było krócej. Godzina i dwadzieścia minut podstawowego seta mogła „drimomaniaków” lekko rozczarować. I choć muzycy dołożyli do tego na bis 20 – minutowy „The Count Of Tuscany”, przyzwyczajeni do ich 2 – 3 godzinnych występów fani czuli chyba pewien niedosyt. Z drugiej strony posunięcie to jak najbardziej zrozumiałe. Wpisany w ramy swoistego festiwalu występ musiał trwać tyle i każdy kto śledził informacje z wcześniejszych koncertów trasy zaskoczony nie był. Nowojorczycy wychodzą pewnie z prostego założenia: po co niepotrzebnie męczyć, walczącą od kilku godzin z ciężką muzą, publiczność. Setlista zaprezentowana tego wieczoru była dosyć oryginalna i nazwałbym ją… „komercyjno – monumentalną”. Bo obok tak przebojowych („Solitary Shell”, „A Rite Of Passage”) i melodyjnych („Hallow Years”, „One Last Time”) numerów, wybrzmiały rzeczy bardziej złożone na czele z najdłuższym, wspomnianym już „The Count Of Tuscany”. Przy okazji było przekrojowo, gdyż artyści wrócili do rzeczy mocno wiekowych („The Mirror”, „Lie”). Pisanie o precyzji wykonania kompozycji jest już truizmem, zatem daruję sobie wywody na ten temat i stwierdzę tylko, że dzięki profesjonalizmowi artystów wszystkie zagrane podczas koncertu numery z nowej płyty obroniły się na tyle, iż podczas powrotu do domu, wałkowałem „Black Clouds & Silver Linings” całkiem długo! Bogowie progmetalu zakończyli imprezę dwadzieścia minut po 23. Pozostało już tylko ogarnąć koszmar wyjazdu z parkingu i przytulić się nad ranem do poduchy… Z bardzo miłym, aczkolwiek krótkim, wspomnieniowym snem.

 

PS. I jeszcze słowo o sklepiku z gadżetami. Wszyscy ci, którzy pamiętają kosmiczne ceny koszulek i płyt z ostatniej wizyty Dreamów w katowickim Spodku, musieli być pozytywnie rozczarowani. Wdzianka od 70 do 80 złotych (wtedy przekraczały magiczną „stówkę”) i płyty po… 40 złotych, cieszyły. Kto jeszcze nie miał dwupłytowej edycji „Dark Side Of The Moon” w wersji DT i przegapił jej kupno za wspomnianą cenę, niech żałuje.

 

Zdjęcia:

ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.