Arcade Fire nie wyszło, a braciom Mielonka wyszło – nagranie dobrej płyty popowej.
A bracia Mielonka to Russel i Ron Mael, czyli zespół Sparks. Dlaczego Mielonka? Bo ich nazwisko – Mael wymawia się tak samo jak meal – "mil". A meal to po angielsku posiłek w sensie fizycznym, poza tym taki napis znajdował się na konserwach mięsnych typu turystyczna mielonka. Tak mi się skojarzyło i jakoś tak zostało. A dlaczego Arcade Fire i Sparks razem? Bo stylistycznie te płyty są podobne, chociaż więcej te zespoły różni niż łączy.
Sparks to ciekawa kapela, z blisko pięćdziesięcioletnim stażem. Zaczynali prog-rockowy Halfnelson, potem zmienili nazwę i styl na taki bardziej artystowski glam, a pod koniec lat siedemdziesiątych dokonali kolejnej wolty stylistycznej (tym razem już bez zmiany nazwy) – nawiązali współpracę z Giorgio Moroderem i zaczęli grać coś z okolic disco i new romantic. Szło im całkiem nieźle, przynajmniej komercyjnie. A artystycznie? Byli sympatycy tej wersji Sparks i to nie tylko spośród dyskomułów. Na przykład jest taka, już nieco późniejsza płyta, z lat dziewięćdziesiątych "Gratuitous Sax & Senseless Violins", gdzie im się udało do tych tanecznych rytmów skomponować sporo fajnych melodii, a pochodzący z niej singiel "When Do I Get To Sing "My Way"" był dużym przebojem w sporym kawałku Europy.
Nie znam ostatnich dokonań grupy, a na Hipopotama trafiłem najzupełniej przypadkowo, a ponieważ darzę zespół sporą sympatią, to przyłożyłem ucho do tego nowego krążka, niczego specjalnego się nie spodziewając. A tu całkiem przyjemne zaskoczenie, bo to całkiem przyjemna płyta. Nie jest to takie dicho, jakie uprawiali w latach osiemdziesiątych, ale nie jest to też i powrót do glamowych korzeni – coś tak trochę pośrodku, ze wskazaniem na tą pierwszą opcję. Muzycznie – takie starsze Sparks, brzmieniowo to nowsze – czyli wyszły im eighties w wersji noworomatyczno-popowej z lekką domieszką nowej fali (tak ciut, na końcu noża). Zresztą co innego mogło wyjść z tej mieszaniny? Gdyby nie zaczęli współpracy z Moroderem, to tak by pewnie grali w latach osiemdziesiątych.
"Hippopotemus" jest robiony trochę po amerykańsku – muzycznie nie, to jest Europa, ale ułożenie utworów na płycie jest jakby pod amerykańskich DJów, którzy ponoć słuchają tylko trzech pierwszych utworów z krążka – jeśli nie zaskoczy, no to do kosza. A te pierwsze trzy numery z Hopopotama (nie licząc króciutkiego "Probably Nothing") są właśnie takie, żeby zaskoczyło – trzy naprawdę dobre utwory z "Edith Piaf" na czele – efektowne przebojowe numery bardzo w stylu Sparks – nieco zwariowane, niezbyt poważne i nieco kabaretowe – lekkie i bezpretensjonalne. Za to gdyby zacząć słuchać w systemie random, to istniałoby ryzyko, że trafiłoby się na początku na "Giddy-Giddy". Oj słabiutkie to jest – niespecjalna melodia, ubogi aranż – odchył w stronę drum'n'bass. Utwór na tej płycie absolutnie niepotrzebny. Ale za to na koniec mamy utwór omalże operowy – bracie Mielonka zaprosili do współpracy regularną śpiewaczkę operową – Rebekę Sjöwall. Na jej fejsie można nawet znaleźć zdjęcia na którym pozuje razem z okładką od Hipopotama. Jako całość jest to normalnie dobra płyta, oprócz wspomnianych trzech utworów z początku, znajdziemy przynajmniej jeszcze sześć – siedem utworów na podobnym poziomie, na przykład "So Tell Me Mrs. Lincoln Aside from That How Was the Play?" (wyjątkowo przewrotny tytuł) – mój ulubiony. Początkowo wydawało mi się, ze Sparksi nagrali dobrą, ale nieco za długą płytę. Teraz wywaliłbym bez żadnych ceregieli „Giddy Giddy”, jeszcze przy dwóch bym się mocno wahał, ale resztę zostawiłbym jak jest, a utwory z tego krążka z każdym odsłucham zyskują. Pewnie dlatego, że teoretycznie (i praktycznie też) jest to płyta łatwa lekka i przyjemna, ale środki na niej użyte i cała jej realizacja sprawiają, że wbrew pozorom nie jest to płyta na jeden raz. Tam dzieje się naprawdę dużo i takie różne dźwiękowe smaczki będziemy z niej „wyciągać” jeszcze przez ładnych kilka tygodni. Internety mówią, że jest to pierwsza płyta zespołu utrzymana w rockowej stylistyce od czasu „No. 1 in Heaven”. No to fajnie, że na nią trafiłem. „Propaganda ”, ani „Kimono My House” to raczej nie jest, ale wielu lepszych płyt nawet w latach siedemdziesiątych to ci panowie nie nagrali. Powrót Sparks na łono rocka (nie upieram się, że bardzo ortodoksyjnego) jest jednak pewnym wydarzeniem i znam kilka osób, które na pewno się będą z tego cieszyć.
Tak bajdełej.
Można by było się na koniec zastanowić, dlaczego wyszło Sparks, a nie wyszło Arcade Fire. I dlaczego często tak jest, że młodsze zespoły biorące się za stylistykę eighties często ponoszą druzgocące porażki, a starym repom, wydawałoby się, że całkiem wypranym z pomysłów, idzie dużo lepiej. Moim zdaniem winę za to ponosi głównie pesel. Przykładowo Arcade Fire, którzy tak koncertowo położyli swoją ostatnią płytę, to zespół raczej młody, lata osiemdziesiąte to nie jest ich środowisko naturalne. Z tego co słychać na ich pierwszych płytach, bliżej im było do muzyki lat dziewięćdziesiątych. A Sparksi tworzyli ten glam na początku lat siedemdziesiątych, też dość wcześnie zajęli się syntezatorowymi brzmieniami i dla nich taka muzyka jest czymś absolutnie normalnym – dla nich poruszanie się po takiej stylistyce jest czymś tak naturalnym jak oddychanie. Oni po prostu wchodzą do studia i zaczynają nagrywać. Natomiast ci młodsi najpierw muszą nauczyć się takiej muzyki i zwykle jak już umieją odróżnić Duran Duran od Ultravox i Korga od Rolanda, to biorą się za nagrywanie. I zwykle tak wiele energii muszą poświęcić, żeby się utrzymać w odpowiedniej stylistyce, że już jej brakuje na skomponowanie czegoś sensownego. Mam wrażenie, że właśnie to dopadło Arcade Fire. Bo Hipopotam Sparksów udowadnia, że nawet wiek emerytalny nie przeszkadza, żeby nagrać coś bardzo fajnie popowego, bezpretensjonalnego i fajnie słuchalnego.
Siedem gwiazdek z plusem.